wtorek, 28 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta sześćdziesiąty.

niedziela.

drugi dzień Bożego Narodzenia.

pobudka, szybkie pakowanie, stock dla "tatusia" w całodobowym i siedemdziesiątką piątką na dworzec. dwie godziny w pociągu, ledwo 10 minut spóźnienia i spotkanie za rogiem. :*.

w dalszej drodze rozmowy o śniegu, goleniu itp.

w ciepłym, przytulnym domu powitanie od progu z dwiema psinami, potem buzi z mamusią, graba z W.

dzień spłynął przy stole - mnóstwo pysznego jedzenia, wódka popijana sokiem.

po całym dniu obżarstwa spacer z psem. mróz i zeszklona z wierzchu, chrupiąca pod nogami, gruba warstwa śniegu.

po powrocie prysznic, a w telewizji lepiej być nie może. taki z nikolsonem.

przed spaniem chatka puchatka, rozdział drugi.

chrrrrrrr...

niedziela, 26 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty dziewiąty.

sobota.

pierwszy dzień świąt. równie niepoprawna godzina pobudki. miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze.

obiad na śniadanie, potem czwarty szrek, znów siedzenie przy kompie, a wieczorem wypad do kuzynki.

no i hmm... właściwie tyle. rano na pociąg i kierunek na białogard.

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty ósmy.

piatek.

wigilia.

po udanej, owocnej nocy spałem do bardzo późna. obudziłem się, ogarnąłem pakowanie prezentów, "załatwiłem" opłatek i poleciałem na niebuszewo.

książki, tak jak myślałem - cieszyły się zainteresowaniem. tak samo duo-butla. ja niemniej zadowolony. podjadłem barszczyku, pierożków, klusek z makiem. spróbować w miarę możliwości wszystkiego, ale byle by się nie nawpieprzać zbyt mocno.

udało się.

niestety potem czekała jeszcze druga wigilia, ale jakoś skończyło się na tym, że wcale nie trzeba było odpinać paska.

wieczorem ucięliśmy sobie z C pogawędkę, a potem, jako że spałem do piętnastej - zasiadłem do komputera celem rozrywki. i tu miła niespodzianka. na art arenie sprzedana koszulka. to miłe, kiedy osoba zupełnie nieznajoma wydaje 64zł (!) na tiszert z twoją grafiką. informacja wprawiła mnie w świetny humor, siedziałem więc dalej. wyszło na to, że była to wiadomość motywująca, bo prócz kol of djuti znalazłem w swojej głowie pomysł, który rychło zrealizowałem. już zapomniałem, jak miło jest zasiąść przed ekranem dzierżąc w dłoni piórko od tabletu, tworząc zupełnie dla siebie, zupełnie bez presji, tworząc z pomysłem. przywrócony smak weny, towarzystwo muzyki z TRON'u, którego tak bardzo nie mogę się doczekać i można było iść spać z poczuciem spełnienia. to dopiero pierwszy dzień, ale już mi się podobają te święta :D

żeby nie było tak super-kolorowo dodam, że kot znów rzygał. dwa razy.

sobota, 25 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty siódmy.

czwartek.

wigilia wigilii.

plan wykonany w 100%ach mimo opóźnionej pobudki.

zakupy, drukarnia, znów zakupy, dom, wypalanie płyty i wycinanie druków, telefon i spacer. kiedy już dotarłem do popołudnia rozpocząłem pracę od zera nad kosmosem. zakończyłem ją grubo nad ranem, a bedąc zadowolonym z rezultatów - poczyniłem kilka zabić w cod, a później zasiadłem do javascriptu realizując niedawny pomysł. podzielę się nim na pewno na początku nowego roku, kiedy dojrzeje i nabierze kolorów.

wsio.

czwartek, 23 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty szósty.

środa.

pobudka wczesna, ale byłem tak połamany, że zdołałem tylko podejść do drzwi, odprowadzając K, po czym znów zaległem w pościeli.

kiedy już wstałem i chciałem uruchomić komputer, okazało się, że niestety to niemożliwe, jak większość sprzętów na kable, jak górne, sztuczne światło. z brakiem prądu w dniu dzisiejszym nie mógłbym się pogodzić, ale na szczęście nie trwało to dłużej jak 20 minut.

kilka godzin przesiedziane w archikadzie nad kosmosem poszły w niepamięć. prawie kończyłem model, kiedy to mój plik wyjebał się na plecy wyłączając program i popełniając harakiri. jutro ponowne starcie. aż się nie mogę doczekać pracy od zera :/

reszta dnia bardzo rozbita ze względu na technologiczną pułapkę, w jaką dałem się złapać. telefony, potem notatnik w garść i spisywanie planu na wieczór i wigilię wigilii bożego narodzenia. sporo do zrobienia, zobaczymy co wyjdzie.

udało mi sie trzeci raz z rzędu dosiąść stacjonarnego (wczoraj: 15min/6,3km/621kJ/p125, dziś 15min/6,8km/664kJ/p136). po prysznicu wyruszyłem po pierogi, bo całe moje dzisiejsze żywienie jak dotąd opierało się wyłącznie na mikołajowych cukierkach. całodobowy spożywczak to prawdziwe zbawienie w takich sytuacjach. w trakcie, kiedy gotowały się pierogi, zagarnąłem się w końcu do umycia sklejonych miejscami naczyń. zjadłem, ogarnąłem temat talerzy, kubków i sztućców i zasiadłem do dalszej roboty.

z wieczornych spraw skreśliłem wszystko, pozostawiając jeden temat nie do końca zamknięty ze względu na stopień skomplikowania zagadnienia. reszta całkiem udana. zadowolony, ale mając na uwadze okoliczności - projekt wyłącznie do szuflady :/

jutro (w sensie dziś, bo już czwartek) ogółem szykuje się gruba jazda.

jedyne co mnie dziś na prawdę rozbawiło to zmiana części ciała w piosence mikromusic - nie pytać, klikać i wsłuchać się ;D

a. no i udało się jednak projekt zrobić. szczegóły w 357 :D

środa, 22 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty piąty.

trochę za późna pobudka, niewyróbka ze zbyt skomplikowanym kosmosem.

o 15:00 columbus - spotkanie niemal konspiracyjne, obgadanie nowego tematu. szybka wymiana oczekiwań i widzimisiów. potem walka. długa, stoczona w galaxy. prezenty. połowa zadania wykonana. niezawodny empik, potem szlajanie się po reszcie sklepów w których niby wszystko jest, a nie ma z czego wybierać.

wieczorem odebrana kartka z Poznania i dyskusja o telewizji.

po powrocie do domu roczne sprawozdanie dociągnięte do czerwca, z głośników blue roses i holy fuck.

po wizycie w całodobowym szykowanie knorrowych kubków, w międzyczasie ekscytujące przeszukiwanie ofert.

w okolicach północy wymiana prezentów przed porannym wyjazdem, dzień świra, drinki i słodycze.

wtorek, 21 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty czwarty.

poniedziałek.

tym razem pobudka około 8 rano. na popołudnie miałem zaplanowane dwie rzeczy - wizytę w biurze, a później odbiór telefonu od kuriera. ale zanim wyruszyłem na ulice szczecina podjąłem się w końcu powolnego podsumowania bloga. przeczytałem cały styczeń, luty i marzec, wyciągając z tego rzeczy najważniejsze. dla mnie osobiście momentami było na prawdę zabawnie, czasem zagadkowo, bo sam nie mogłem sobie przypomnieć wielu szczegółów, które ukryłem pod zbyt ogólną, bądź zbyt metaforyczną wzmianką.

czytając o swoim życiu sprzed niemal pełnego roku zobaczyłem rzeczy, z których byłem dumny, a które (czasem przez lenistwo) zwyczajnie zaniedbałem. jedna z tych rzeczy było postanowienie codziennego spędzenia 15 minut na stacjonarnym rowerku. zrobiło mi się żal, poczułem że gryzie mnie sumienie, bo to smutne czytać o własnych porażkach. było to do tego stopnia inwazyjna informacja, że zaraz po zakończeniu marcowej czytanki zasiadłem na siodełku starego przyjaciela i wykręciłem należne 15 minut, robiąc przy tym 6,1 kilometra, zużywając 561 KJ, "jadąc" ze średnia prędkością około 24 kmph. średni puls -121. ktoś kto to czyta musi sobie myśleć - idiota, ale nikt sobie nie potrafi wyobrazić z jaką wewnętrzną dumą wypisuje te liczby. nir o nie tu oczywiście chodzi - sam fakt powrotu do starych, dobrych nawyków szczerze uszczęśliwia.

po rowerku miło było (i nie było innej opcji) wziąć szybki prysznic, po którym szybko wyrwałem się z domu.

w archico niemal pełen komplet znajomych, rozmowa przy szkle dość konkretna. po szybkiej i treściwej wymianie zdań spacerem obrałem kierunek na niebuszewo. po drodze znów przechodziłem przy basenie olimpijskim. zacząłem robić zdjęcia i... i odkryłem dlaczego mi się tak bardzo podoba. chwilę później już dzwoniłem do B, aby podzielić się tym wspólnym tematem, jednocześnie umawiając się na wstępne spotkanie okołoświąteczne.

kiedy już dotarłem do domu, czekałem sobie spokojnie przy rozmowach o mieszkaniu i obiedzie na mojego kuriera. przyszedł, zapłaciłem symboliczną złotówkę za telefon i zacząłem się bawić. nie ma to jak mały chłopiec i nowa zabawka. szybko się znudziłem, bo interfejs LG Cookie nie umywa się do mojego starego androida. bardziej zainteresował mnie fakt nieaktywnej przez dłuższy czas karty sim. na szczęście wystarczyło 2 razy zadzwonić na linię ery, aby uzyskać bardzo konkretną pomoc.

uf. niby nic, a działo się. wieczorem oczywiście zająłem się CoDem, później obejrzeliśmy sobie nowe how i met your mother i zakończyliśmy dzień barszczykiem i drinkami z pozostałym wciąż w butelce limonkowym ginem.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty trzeci.

niedziela.

pobudka o 15:00. po imprezowym weekendzie to nie nowość. taki dzień jest spisany na straty od samego "rana" bo połowy już nie ma.

w zasadzie cod, blogi, archicad i android. gra to wiadomo, na blogu subiektywnym skrót informacji o interesujących kodach dwuwymiarowych, w archicadzie domek, a z androidem zabawa w puzzle, czyli zapoznawanie się ze schematami blokowymi App Inventor for Android - proste narzędzie do samodzielnego wykonywania aplikacji mobilnych. póki co nie widzę dla siebie przyszłości z tym środowiskiem, ale może mnie jeszcze zaskoczy?

i tak właściwie upłynął dzień - przed komputerem, z kotem na kolanach.

niedziela, 19 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty drugi.

sobota.

generalnie jak przystało na dzień po weselu - kac. niby nic złego, ale w perspektywie wieczornej imprezy urodzinowej A dość karkołomne.

ból głowy sprawił, że byłem lekko upośledzony, ale wytrzymałem do wieczora. wyskoczyliśmy do kerfura na małe, kocie zakupy, gdzie miało miejsce małe spotkanie między regałami, a potem już tylko do akademika i rozpoczął się wieczór. zakończył się schematem - H+F, czyli hormon i farma. w piwnicy znów było mnóstwo znajomych twarzy, więc szybko zapomniałem, że boli mnie głowa i bawiłem się całkiem nieźle :D

dodatkowo kiedy zostaliśmy z R sami przy stoliku, padła świetna propozycja, więc już się nie mogę doczekać co z tym będzie :D

sobota, 18 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty pierwszy.

piątek.

w nocy panika. przypomnienie o ślubie. niestety nie dam rady, zła godzina.

rano śniadanko, co samo przypełzło. bułeczki, sałatka, parówki. ja zjadłem sałatkę zagryzając bułkami, kot zjadł resztę. dostało mu się.

popołudnie na rysunku z koszulą i wieszakami. dobre humory i zapach temperowanego grafitu.

wieczór taki jak zwykle ostatnimi czasy. po północy wizyta w hormonie na "weselu". piękna panna młoda, dużo znajomych, tańce. skończyło się późno, czyli wcześnie.

piątek, 17 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta pięćdziesiąty.

kolejna późna, zimowa pobudka. za oknem tona śniegu.

czwartek. w alter ego wystawa, na której nie byłem, w lulu pokaz na który nie miałem czasu.

ale udało się co innego. spotkanie po powrocie. niby pół roku, a zestarzeliśmy się tak szybko jak świeże pieczywo.

pod wieczór galaksy i krótkie rozglądanie się za upominkami na za tydzień (!). rozstanie w przejściu podziemnym i dwunastką do pętli. w uszach "poeci", pod nogami to takie białe.

po powrocie do domu chwila przy komputerze i przed północą spacer na fontanny. późny obiad - penne carbonara i przed drugą byłem w domu. dokończyłem post o albumie SOVA (Mikromusic), odbyłem muzyczną podróż przez internet w celu zapoznania się z idolami Grosiakowej i przed szóstą rano chyba byłem "już" w łóźku.

czwartek, 16 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty dziewiąty.

środa.

późna pobudka, zejście do sklepu po bułki i kitiket, pyszne śniadanie o 15:00 i później walka z biurem o czas wolny. znów domek.

wieczór pod znakiem blak ops, potem kerfur, kolacja w składzie - bułka z masłem, "po jaju" i śledzie, a na koniec, wpierdzielająęc mandarynki - "jeszcze dalej niż północ" - jak by nie patrzeć świetna komedia francuska.

środa, 15 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty ósmy.

wtorek.

znów w pociągu ale tym razem obudzony w Szczecinie. spanie w wagonach pkp to żadna przyjemność, dlatego po przyjściu do domu znów poszedłem spać. niestety nie od razu bo już dzień wcześniej dostałem info z biura, że będą kolejne poprawki do mojego ulubionego domku.

po skończonej operacji spałem do około 16. K poszła do pracy, a ja zasiadłem przed komputerem i nareszcie dorwałem się do moich zaległości. zostało 17 dni do końca projektu dwatysiącedziesięć. czas na małe podsumowanie, ale cóż. to jeszcze ponad dwa tygodnie, więc zobaczymy co się będzie działo. póki co w planach tyle co zwykle, czyli święta i sylwester. w tym roku również wyjazdowy, ale w polsce. odwiedzimy całą zgrają Rabkę, gdzie będzie można w końcu trochę się poruszać. w planach długie spacery po górach, sport i gry planszowe :D

pomijając kol of djuti była jeszcze drobna akcja ze stroną czesuafów, a wieczorem spacer na fontanny. późno w nocy zjedliśmy lekko przegotowane kopytka i skończył się kolejny dzień.

wtorek, 14 grudnia 2010

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty siódmy.

miało też być śniadanie do łóżka i nie było inaczej.

jedyna taka okazja być może w całym życiu, więc mieliśmy nie spróbować? :D

niestety doba hotelowa dobiegała końca, więc wpadliśmy w szał pakowania, zostawiliśmy bagaże w przechowalni i ruszyliśmy na rynek.

spacerek spacerek, potem obiad w "podwórku maryny", by później trafić ze znajomymi na kazimierz do świetnej knajpy gdzie dają wspaniałe miodowe piwo i pyszne gorące kanapki.

zostaliśmy tam do późnego wieczora, później tylko szybkim krokiem (bo zimno) pobiegliśmy po bagaże i na dworzec by dowiedzieć się, że pociąg spóźni się najpierw "około 25 minut", a później nawet 50...

ludzi sporo ale udało się. sporo wagonów, więc znalazł się pełny wolny przedział, w którym rozwaliliśmy się każde po swojej stronie i poszliśmy w kimę.

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty szósty.

budzę się, bo jakiś gość krzyczy, że zaraz ostatnia stacja. Kraków Główny.

najwspanialsza niedziela tego roku.

byliśmy zbyt wcześnie, żeby załapać się od razu na pokój, więc tylko zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na spacer. obeszliśmy wawel, zapoznaliśmy się z okolicą i chwilę po 11 już byliśmy w hotelu. 5 piętro, pokój z widokiem na wawel. żyć nie umierać.

większość dnia spędzona na wylegiwaniu się przed telewizorem, wieczorem jak przystało na turystów - piwcina pod baranami, potem makarony w vesuvio, spacerek, wizyta w "kefirku" po butelkę szampana i znów w Kossaku.

coś pięknego. wynudziliśmy się za wszystkie czasu i poszliśmy spać. tak miało być.

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty piąty.

sobota.

pomijając to, że wstaliśmy 4 godziny później, niż to było w planach dzień był bardzo obfity. śniadanie przy akompaniamencie ciekawych tematów, potem małe pożegnanie "w razie gdyby", podwózka do S i B, potem kolejna wizyta u M i B. skończyło się na późnym powrocie do domu. po drodze spore zakupy przed dalszą podróżą, wspólna kolacja, robienie kanapek, konwersacje.

spakowaliśmy się i grubo przed terminem odjazdu pojechaliśmy na dworzec. jutro pobudka w KRAKOWIE!

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty czwarty.

piątek. rysunek bardzo powierzchownie, bo w trakcie musiałem się spakować. zlikwidowałem grzyba, ogarnąłem plecaki i wieczorem jechaliśmy już w zmrożonym wagonie do poznania. na szybach szron, ogółem zimno w osobówce bo ciągle ktoś nie domykał drzwi. po 3,5h byliśmy na miejscu, gdzie do późnej nocy w zacnym gronie wytężaliśmy mózgi w planszówce "ACTIVITY".

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty trzeci.

czwartek.

black ops, pleciuga, spacer po starym mieście i zakupy przed wyjazdem :D

aa i zdaje się, że to tego dnia była akcja z operą, nie w środę. było nie było komentarz byłby ten sam.

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty drugi.

środa.

pomijając podjarkę nową grą - wspólne śniadanko i koncepcja mieszkaniówki zrobiona w 3 godziny.

wieczorem z kolei błagalne telefony o pomoc przy hali i siedzenie w nocy :( jak widać nie trzeba siedzieć w biurze, żeby zapierdalać...

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty pierwszy.

po wizycie w kastoramie zaopatrzeni w preparat na grzyba, po wizycie w media - w nowe call of duty. wieczorem wyprowadzka z komputerem znów do domu i piękne zakończenie dnia na łyżwach :D

"nowy rok" dzień trzysta czterdziesty.

poniedziałek.

w pracy pieprzona hala i domek, plakat na kabareton, a wieczorem rękawiczki i puszysty kubuś w ramach świąt.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty dziewiąty.

niedziela.

wciąż poprawki domkowe, poza tym w medalu już 999 zabitych. wieczorem u I i P napieprzaliśmy w karty. żeby było śmieszniej - w tysiąca.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty ósmy.

sobota.

nareszcie ciepła kurtka. dorobiłem się narciary z patentami, które ratują mnie od no mostków cieplnych między rękawiczkami a rękawem.

poza tym obiad zjedliśmy sobie burżujsko "na mieście". poszliśmy do polecanej przez znajomych KUŹNI, którą sami polecany. jedzenie smaczne, swojskie, dużo i nie drogo.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty siódmy.

w pracy zapiernicz, zatem rysunek odwołany.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty szósty.

czwartek.

kino, domek, w internecie wygrzebane info o ciekawym projekcie L.U.C - LUC LOOP CHOPIN (trzeba będzie sprawdzić), brnąc dalej w muzykę - hooverphonic (trip hop).

w alter niby impreza, ale zdaje się, że już bez naszego udziału :(

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty piąty.

środa.

wciąż domek, wciąż hala, dodatkowo na głowie kino kosmos, poprawki do wizualizacji, w przerwie wspólny obiad i dowód męskiej dojrzałości - znów po latach założyłem kalesony.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty czwarty.

wtorek. ku mej uciesze na ścianie od której śpimy wyrósł grzyb.

na stronie SZPAK'a powoli zaczęły się pojawiać zdjęcia z poszczególnych dni, a w pracy pierwsze poprawki do domku.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty trzeci.

333. poniedziałek. ciekawa liczba zobowiązuje - poranek przywitaliśmy obłędnym dialogiem:

- co?
- gówno!

po pracy mając chwilę czasu przeszedłem się na niebuszewo, zahaczając po drodze o nowy basen olimpijski. szczerze gratuluję, bo wygląda zajebiście.

wieczór spędzony na rozmowach i telewizji. poza tym ruszyliśmy z T temat kodów QR, zacząłem drążyć i okazało się, że mój plan się mówiąc krótko nie uda, bo to bardziej skomplikowane niż by się mogło wydawać. do tematu jeszcze wrócę bo to ciekawe.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty drugi.

skończona (tymczasowo) praca nad projektem, finał SZPAK'a.

niedzielny wieczór tuż po festiwalu u K i P, pijąc drinki i korzystając z dobrodziejstw sziszy.

w internecie odkryty ciekawy projekt 4x4pixels.blogspot.com. po prostu genialne! poza tym muzycznie hiphopowi "POECI". również polecam.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty pierwszy.

sobota.

SZPAK i domek. ot tyle.

"nowy rok" dzień trzysta trzydziesty.

piątek. w pracy domek, wieczorem pleciuga.

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty dziewiąty.

czwartek.

w końcu dostaliśmy klucze, zatem pojechałem w okolice zwierzynieckiej (głębokie zadupie szczecina) na inwentaryzację.

nie wiem jak to jest, że ludzie tak pierdolą swoją robotę, że potem jest 10 razy tyle do zrobienia niż by było normalnie. ludzie nie tyle, że się nie przykładają, tylko się znacząco opierdalają. nie wiem skąd były stare rysunki inwentaryzacji, ale ktoś kto to robił na pewno nie był na miejscu...

wieczorem w szczecińskim radiu pierwszy dzień szpak'a, a poza tym to był pierwszy dzień w tym sezonie, kiedy spadł śnieg :/

zmęczony życiem niezbyt dobrze bawiłem się podczas inauguracji, ale nie mogę powiedzieć, że było słabo. poziom był odpowiedni. inna sprawa, że stres mnie jadł bo znów dźwiękowałem szarpaninie.

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty ósmy.

środa.

dzień przed festiwalem - projekt SZPACZYCH UŚCISKÓW, czyli po prostu dyplomów, a w pracy nieudana inwentaryzacja domku. ech...

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty siódmy.

wtorek.

poranek zaskoczył mnie totalnie paranoiczną sytuacją. otóż stwierdzam co następuje - na moich oczach gołąb idąc po chodniku wdepnął w gówno. to jest kwintesencja obsranych ulic szczecina i zdaje się, że jestem jedynym szczęśliwcem, który prócz tego, że wie - widział.

schodząc na ziemię - projekty identyfikatorów na SZPAK'a, finalizacja obu łazienek, wieczorem Klubik, a w domu przemeblowanie.

a! no i opieprz w biurze za telefoniczne nieporozumienie. bywa.

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty szósty.

poniedziałek.

telefon znów w sprawie SZPAK'a. tym razem znów lekko z zaskoczenia. banner flashowy typu CLICK TAG. całe życie się człowiek uczy.

poza tym pierwsze (stare) projekty wrzucone na artarenę, a wieczorem błyskawiczne zlecenie "na rano" - druga wizualizacja zupełnie innej łazienki.

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty piąty.

niedziela.

przede wszystkim znalazłem chwilkę czasu na poprawki na drarchitekci.pl.

natomiast wieczorem, skuszeni internetowymi informacjami wyruszyliśmy na lodogryf. na zamknięty lodogryf :P

nie było łyżew, więc poszliśmy do Kany na piwo, gdzie spędziliśmy czas wyżywając się twórczo (przed duże "tfu" jak to mawia Z). część brokatowej, srebrnej ciastoliny została na stole udając zestaw kieliszków, butelkę i rozlaną wódkę.

rzecz warta zapamiętania to nazwisko artysty, który tego dnia miał tam swoją wystawę: ANDRIEJ CIEŻYN.

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty czwarty.

sobota.

udało się zakończyć prace nad pinokiem, zatem sukces.

porażka natomiast potwierdzona została mailem do A. niestety ale grudzień z imprezami pod znakiem zapytania...

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty trzeci.

ad 322 - w alter najgorzej jak tylko mogło być, barrel też skwaszony... :(
poza tym zabawny artykuł o znajomym tytule. [subjectiv]

a jeśli chodzi o piątek - wciąż prace nad wizką łazienki, wciąż walka z grzbietem, bo wylazło dopiero, że to miała być twarda oprawa, więc projektuje się to zupełnie inaczej.

niby nic, ale restartowałem tego dnia telefon. niby nic, bo to pierdoła, ale udało mi się zrobić aplikacyjny rachunek sumienia.  [o androidzie]

najbardziej pocieszającym elementem dnia było mejlowe potwierdzenie rezerwacji hotelu z gruponowego kuponu. będziemy spać w Kossaku w nocy z 12 na 13 grudnia. niedoczekanie - czas start :D

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty drugi.

czwartek, zatem znów art party, poza tym druga impreza w barrelu, a w pracy jazda z grzbietem od albumu, bo w końcu dostałem wymiary.

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty pierwszy.

trafiło mi się pierwsze zlecenie na wizualizację od E. model łazienki, a w tle internet i strony z tutorialami.

"nowy rok" dzień trzysta dwudziesty.

wtorek.

po powrocie z Wrocławia nie było lekko. wylądowałem w Szczecinie koło 6-7 rano, trochę odespałem i poleciałem do pracy. prócz rzeczy oczywistych zająłem się w końcu pinokiowymi poprawkami.

na mejlu przypomnienie o następnym SIC!'u, a wieczorem - 3 sztuki jeszcze nie rozkwitniętych lilii i w odwiedziny.

"nowy rok" dzień trzysta dziewiętnasty.

w noc przed tym pamiętnym poniedziałkiem padło drugie w tym roku nowe słowo. po marcowych beździurkach przyszedł czas na patafigle.

poza tym cały poniedziałek pod znakiem wrocławskiego poligonu, o którym więcej tu.

"nowy rok" dzień trzysta osiemnasty.

niedziela.

jak zwykle spędzona w pracy. a co! J dostał ode mnie i od M słitaśne foty na mejla w ramach adoracji. poza tym kolejne SZPAK'owe zlecenie na banery "metr na metr". posiedzieliśmy trochę, chłopaki konczyli lotnisko, a ja napieprzałem w talibów.

"nowy rok" dzień trzysta siedemnasty.

co tu dużo mówić - sobota. nic z niej nie pamiętam - esemesy i imejle na temat tego dnia po prostu milczą. jedyne co wydaje mi się w miare logiczne, to że pewnie zajmowałem się swoją nową stroną.

"nowy rok" dzień trzysta szesnasty.

piątek.

na maila dotarły poprawki do albumu. drukarnia zrobiła dla mnie piękną listę gdzie wszystko niby znajome, ale o grzbietach to już była dłuższa lektura.

poza tym dzień po kupnie serwera postawiłem kolejny krok i zostałem właścicielem domeny imiennej. maciejplater.pl.

"nowy rok" dzień trzysta piętnasty.

czwartek.

jak to w czwartek - wieczorem art party.

tym razem wystawa jak by nie patrzeć moich prac, bo powiesiliśmy wszystkie elementy poligrafii jakie dało się znaleźć w kontrastach i we własnych zbiorach. chodzi oczywiście o poligrafię SZPAK'a.

no ale zanim pojechaliśmy odebrać materiały i wieszać moje wypociny w antyramach dorwałem w pracy dwie nowe rzeczy, obie w internecie. jednej z nich już kiedyś próbowałem, drugą zawsze bardzo chciałem mieć.

pierwsze to rejestracja w serwisie artarena.pl, gdzie można sprzedawać na kubkach, koszulkach itp swoje grafiki. [więcej]

drugie to kupno serwera. profesjonalny hosting chodził mi po głowie od zawsze, a ostatnie wydarzenia związanie ze stronami jakie ostatnio projektowałem po prostu przyspieszyły tę decyzję.

tyle o internetowych polowaniach.

wieczorem na imprezie totalna kicha, jak zwykle, choć ci, którzy się zjawili udekorowali ten wieczór jak należy. było gadanie o przyspieszonych ślubach, picie drinków. na koniec wychodziłem z pieczątką na gardle - dosłownie zaniemówiłem.

"nowy rok" dzień trzysta czternasty.

środa.

prace nad stroną zakończyłem po 6 rano. jedyne co pamiętam, to że spakowałem manatki i poszedłem do domu to odespać.

"nowy rok" dzień trzysta trzynasty.

wtorek.

błyskawiczne zlecenie zdawało się przyspieszać, bo termin znacząco się skrócił. po telefonie okazało się, że jest potrzebna "najpóźniej na jutro rano". nie trudno zgadnąć gdzie spędziłem noc.

"nowy rok" dzień trzysta dwunasty.

poniedziałek.

okazało się, że wydrukowałem za mało karnetów, zatem trzeba było się znów bawić w wysyłanie plików itd.

poza tym dzień spędzony nad stroną drarchitekci.pl.

"nowy rok" dzień trzysta jedenasty.

niedziela podobnie, ale z innym zakończeniem. wieczorem odezwali się K i Ł. błyskawiczne zlecenie na strone internetową. termin do środy.

"nowy rok" dzień trzysta dziesiąty.

sobota. wolna, spędzona na naparzaniu w medal.

"nowy rok" dzień trzysta dziewiąty.

ale będzie masówka...

no ale cóż, póki mamy 2010 - 309 to był 5 listopada, piątek... dzięki bogu mamy już połowę grudnia.

tamtego dnia potwierdzona została opłata za kupon z grupona. zatem mamy już przyklepane wakacje w Krakowie.
trzeba było też doprojektować 4-dniowe karnety na SZPAKa. posiedziałem nie tylko przy komputerze ale i przy biurku z linijką i nożem, bo karnety trzeba było powycinać z arkusza a4. wszystkich było 100 sztuk.

zdaje się, że tego dnia miała miejsce oficjalna inauguracja Westivalu... czy mi się podobało? nie bardzo... [subjectiv]

sobota, 27 listopada 2010

?

chwilowo w poszukiwaniu notatek z ostatnich trzech tygodni.

wkrótce 365, czas podjąć kilka decyzji.

piątek, 5 listopada 2010

"nowy rok" dzień trzysta ósmy.

czwartek.

odbiłem się od zera. w empiku moh, odwiedziny u G, pierwsze (momentami mieszane) wrażenia z gry. do dzisiejszych dzieł trudno podejść bez marudzenia i krytyki. świat idzie do przodu szybko, ale wcale nie tak, aby miał nas przerastać. ciągle czujemy niedosyt, wciąż wszystko jest bardzo dalekie od ideałów, mimo że tak na prawdę kiedyś uznalibyśmy to za skok stulecia. mimo natłoku informacji, które liczymy w bajtach wciąż nie trudno być na bieżąco, nie trudno powiedzieć "ee, myślałem, że będzie więcej/ lepiej/ szybciej/ łatwiej".

"nowy rok" dzień trzysta siódmy.

środa.

zabójcza godzina na pobudkę. równo 8:30 w pracy. ponowna rozmowa przy szkle.

hala i album.

wieczór w "po godzinach" na luzie, ale o rzeczach ważnych z P i Z. herbata, tosty, frappe.

oczyszczony z fusów i pełny fajnej energii poszedłem w stronę placu tadzika.

potem już tylko do domu - przelew w sprawie groupon'a, druty i włóczka, w radiu Grosiak o swoich muzycznych inspiracjach i portugalii.

środa, 3 listopada 2010

"nowy rok" dzień trzysta szósty.

wtorek.

poranek w pracy. brak weekendu może nie jest najlepszym co mi się przytrafiło, ale przynajmniej nie schodziłem z wysokich obrotów, które były tego dnia potrzebne.

hala i poprawki do albumu.

potem obiadek z K i zaraz później już trzeba było iść na spotkanie. w barrelu pozytywnie. tak lubię pracować. są możliwości.

przed powrotem do domu pogaduchy przy alei jana pawła. tematy zditm'u, motywacji, ciekawych projektów samokształcenia.

w domu rozwydrzony kot i nowy blog. gotowe dwie notatki do rozwinięcia.

przed jedenastą spacer nad odrę, potem zakupy, małe piwko i lulu.

wtorek, 2 listopada 2010

"nowy rok" dzień trzysta piąty.

poniedziałek.

1 listopada.

spędzony w pracy nad albumem.

na facebooku pikselkowe ramię do wypłakania, a w internecie nowe wypociny platera. subjectiv.

z ostatnich dni - nowe plany na kolejny rok. zdaje się, że ten blog sprawdził się. zostało 60 dni do końca.

"nowy rok" dzień trzysta czwarty.

niedziela.

pobudka przed rannym pociągiem. rodzeństwo na dworzec, ja do roboty.

przerwa na podwójnie urodzinowy obiad, a później siedzenie nad pinokiem do późna.

"nowy rok" dzień trzysta trzeci.

sobota.

byłbym zapomniał. dzień wcześniej rysunek. coraz bardziej zgrana ekipa, fajnie.

w sobotę pinokiowa walka z publikacją, wieczorem umieranie przy filmie.

w ręce wpadł mi pierwszy numer SIC!'a

"nowy rok" dzień trzysta drugi.

piątek.

rozmowa przy szklanym stole, terminy, tematy, szczegóły.

słonecznik w hormonie na urodzinach S.

"nowy rok" dzień trzysta pierwszy.

czwartek.

finalizacja poligrafii na SZPAK'a, niespodziewany kontakt od dawno nie widzianej znajomej w sprawie ślubnego kamerzysty.

w alter ego fashion show.

test z fotografem, nadgryzione zaufanie i zgubiony szalik.

"nowy rok" dzień trzysetny.

środa.

szpak, akcje z serwerem - hips i kamieniarstwo, produkcja nowego projektu. A Party.

300, więc zatrzymam się na chwilkę. po pierwsze warto dodać kilka szczegółów, których dokładne datowanie jest niemożliwe, po drugie skończyły mi się notatki i kolejny tydzień znów będę odtwarzał z maili, jak mniemam.

obejrzałem kilka ciekawych filmów, słuchałem ciekawej muzyki. przekonałem się do mikołajka, osłuchuję się z SOVĄ i PyyKyCyKyTyPff L.U.C'a

w pracy misz-masz, w tle zlecenia. niebawem szpak...

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty dziewiąty.

wtorek

wciąż szpak, znów bigosik, telefon do zapol'u, pinokiowe materiały, spotkanie w barrelu

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty ósmy.

dalej szpak, wieczorem komp A, art party dla hota, na obiad bigos mamusi, a w rozmowie przez internet:

dziecko mi zrób

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty siódmy.

niedziela.

grafiki do szpaka.

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty szósty.

sobota.

plakaty na art party, a wieczorem... żołądkowa na trawie żubrowej.

mniam. ble.

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty piąty.

piątek.

rysunek, spotkanie w alter ego, szczegóły publikacji dla pinokia. odświeżona strona łowców.

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty czwarty.

czwartek

barrel, alter, obie imprezy średnie. bardzo.

odkopane dark orbit, szczegóły szpaka...

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty trzeci.

środa.

urodziny Z. 100 lat

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty drugi.

wtorek.

rano wizyta w operze na zamku, wieczorem drugi dzień warsztatów

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty pierwszy.

2 tyg w plecki.

poniedziałek. wykład w ramach warsztatów. bardzo spontanicznie ale ok. w pracy hala, zaczęły się też pojawiać materiały do albumu pinokia i program na SZPAK'a

poniedziałek, 18 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty.

niedziela.

pół dnia czułem się jak pijany. nie mogłem się na niczym skupić, trudno było się za cokolwiek zabrać. na dworze słońce, w głowie burza.

pierwszy od kilku dni udany wieczór. wino, czeski film, świeżo łupane orzechy i kocie rzygowiny.

niedziela, 17 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty dziewiąty.

... żeby nie powiedzieć, że już zrobiło się czarno-białe. może nawet czarno-szare, bo brak mi w tym wszystkim światła, które jeszcze tak niedawno dawało mi normalnie iść przez każdy dzień, nawet ten najbardziej rutynowy.

sobota. dwie trzecie roku. tuż po północy telefon na poratowanie.

ostatnio staram się żyć tym, co napisałem 16 marca:

"zaufanie, spokój, stabilizacja i pewność to nie jednorazówki. trzeba je dawać codziennie, a wtedy pomnożą się. niech w tym wszystkim będzie jeszcze odrobina nadziei, a będzie można spać spokojnie. miasto białych kart:

Nadzieja jest jak sól, nie napełni brzucha, ale nadaje chlebowi smak (...)"

no i co ja mogę powiedzieć. ostatnio mój sen nie jest zbyt spokojny. najgorsze jest oczekiwanie. nie wiadomo kiedy, nie wiadomo co, a sól zaczyna się kończyć.

...

silikonowy żwir dla kota wygląda trochę jak sól kamienna, pojechaliśmy po niego do tesko autem. dawno nie prowadziłem samochodu. miło było przypomnieć sobie, jakie to przyjemne. jeśli pogoda przygotuje odpowiedni moment, może uda się pojechać nad szmaragdowe. poza tym w planach "wakacje" za jakieś 3 tygodnie.

jak czytam sobie to wszystko od początku to widzę, że data lubi się powtarzać.

szukam powodu.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty ósmy.

piątek.

pamiętam urodzinową wódkę R, pamiętam to że biegałem w kieckach, że robiliśmy sobie durne zdjęcia. poza tym wszystko dookoła traci kolory...

piątek, 15 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty siódmy.

czwartek.

poranek nie był jakiś uporczywy, w końcu kota siedziała na piastów. do biura się jakoś specjalnie nie spieszyłem, bo i tak niewiele tam było do roboty. posiedzieliśmy z A, pogadaliśmy, ponarzekaliśmy i o 16 zwinęliśmy tyłki do domów.

i tu się dopiero zaczęło dziać. otóż 14 października 2010 roku po raz pierwszy własnoręcznie obsłużyłem pralkę. i to dwukrotnie! tym samym pogwałciłem swoje dziecięce marzenie, by się tego nie tykać przez całe życie. żyłem w zgodzie z naturą nie ogarniając tego urządzenia, zawzięcie twierdząc, że mogę sobie programować strony internetowe, ale programowanie pralki to już wyższa jazda, że do tego na pewno trzeba zrobić doktorat. okazało się niestety, że nie trzeba do tego nawet magistra i że to wcale nie jest takie skomplikowane. tylko szczerze mówiąc wolę myć gary.

no ale nic. poprałem, wywiesiłem wszystko do suszenia, w międzyczasie wciągnąłem kilkadziesiąt stron czarnej listy. potem zgarnąłem banerek na imprezę i ruszyłem na podbój Alter Ego. po drodze odebraliśmy z P baner Łowców Przygód i polecieliśmy do klubu.

ugadaliśmy wszystko bez problemu. po chwili trzeba było wyjść na dworzec, gdzie jednocześnie niemal przyjechali K i M. dwie pieczenie na jednym ogniu, nie ma co.

potem znów Alter. tym razem jedno wielkie zamieszanie, szykowanie prezentacji, drobne kłopoty techniczne i z piętnastominutową obsuwą w końcu wystartowaliśmy.

wszystko by było pięknie ładnie gdyby nie dopadł mnie ból głowy. dotrzymałem do końca wykładu, wymieniłem uściski dłoni z Michałem i Mikołajem i zawinąłem się z tego już głośnego od muzyki miejsca.

po drodze nie wiem skąd wpadło mi do głowy drobne przemyślenie na temat mojego pokolenia, tak strasznie bojącego się tematu posiadania potomstwa. nie wiem co się z ludźmi stało, ale czasy tak się zmieniły, że chyba boimy się odpowiedzialności na tyle, że mimo odpowiedniego wieku nadal jesteśmy gówniarzami.

odebrałem kota, czekając chwilę z drugim sierściuchem w przedpokoju. w końcu po zabawnym nieporozumieniu czarny dał się grzecznie wpakować do koszyka i poszliśmy. "młody" przez całą drogę nie pisnął ani razu. w domu dopadł mnie nagle mały głód. nie mając zatem wiele wciągnąłem na sucho kawał kiełbasy. kot chodził i tylko mruczał, żeby mu dać. jest już dużym dzieckiem, więc nieco mu się dostało. co więcej był przez wieczór tak grzeczny, że aż głupio było wyrzucać go z materaca, więc wpakował się pod kołdrę, położył mi się na klacie i poszliśmy spać.

czwartek, 14 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty szósty.

środa.

weszliśmy do naszej "dwójki". była pierwsza w nocy. perspektywa niezbyt ciekawa - nieco po czwartej należało już się pakować i jechać na dworzec. o piątej dwadzieścia jeden mieliśmy pociąg.

próbowałem przesiedzieć te 3 godziny, ale po obejrzeniu paru durnych urywków z telewizji, po tym jak wypiłem  przy tym wszystkim jakieś pół litra wermuta - nie dało się. przyciąłem komara i nie słyszałem nic. 3 budziki pewnie dzwoniły, bo telefon zmienił swoje miejsce z szafki na łóżko G, zatem obudziło mnie szarpanie za chabety.

czułem się jak widmo. nie pamiętam nawet kiedy i jak dotarliśmy na dworzec. z taksówki wciąż niewiele było widać, bo nocna mgła nie dawała zajrzeć dalej niż na dziesięć metrów w jej głąb.

w końcu wylądowaliśmy w przedziałach. pociąg niemal cały pusty, więc przynajmniej tyle dobrze, że o tej porze mieliśmy duuużo miejsca. każdy z nas się rozłożył i...

... i obudziliśmy się jakoś w poznaniu po 12:00. wspaniale. niemal 8 przespanych godzin, więc nie było tak źle.

pogadaliśmy o występach, padły jakieś ustalenia na przyszłość. potem usiadłem do książki którą zakończyłem czytać tuż przed Szczecinem Głównym na półtorej strony przed ostatnim zdaniem.

dotarłem do domu na piechotę, napawając się miastem. przez półtorej godziny, które miałem do SZPAK'owego spotkania zdążyłem się ledwie umyć i coś zjeść. dokończyłem też półtorej strony wielkiego chrztu i poleciałem znów w stronę dworca do Alter Ego.

powiem tak - mieliśmy się śmiać przy kabaretach, a tymczasem ze śmiechem nie miało to nic wspólnego. tanie żarty obsypywaliśmy co najwyżej ironicznymi parsknięciami. drogie kabarety - Z CZYM DO LUDZI!?!? z jakichś piętnastu ekip wybraliśmy ledwie dwie. żenua.

jako że nie było na co patrzeć - mogłem wcześniej pojawić się u K i P. pogadaliśmy o naszych wspólnych pomysłach, o tym co się udało, a co jak zwykle nie. poza tym otworzyłem się odrobinę także prywatnie. zeszło ze mnie trochę powietrza i było mi znacznie lepiej.

ustaliliśmy kilka wspólnych planów i jakoś po dziesiątej opuściłem zacne towarzystwo, aby odebrać kotę.

kota miała się dobrze, jednak padły na niego podejrzenia, że, za przeproszeniem (cytuję) zjebał się do wanny. rozmazane kupsko i gówniane ślady małych, kocich stópek nie dawały szans na skierowanie podejrzeń na kogoś innego, ale jakimś cudem kot został tam na jeszcze jeden dzień.

i w końcu dzień dobiegł końca. przed zaśnięciem pkp.pl, potem jeszcze strona z busami, ostatni telefon. w tle muzyka, która towarzyszy mi od piątku dzięki M - Bat For Lashes, a na poduszce książka. tym razem kryminał.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty piąty.

wtorek.

obudzić się w wyziębionym przedziale to żadna przyjemność, ale na szczęście całą drogę przespałem.

w Krakowie przyjął nas A. odsiedzieliśmy chwilkę u niego w mieszkaniu. prysznic, śniadanko, potem chwila z książką.

wyziębiony kamienicą i znudzony siedzeniem na dupie polazłem w miasto. platany, potem rynek. przypadkiem natknąłem się na G, więc poszliśmy coś wszamać. długo się nie zastanawialiśmy - oferta z ulotki zabrała nas do good-food, gdzie za 13 zł był pełny obiad - rosół + schaboszczak z dodatkami.

po obiedzie spacer w stronę rotundy, gdzie G oprowadził mnie po różnych zakątkach.

próba, trochę stresu, potem występy. impreza przez 3 godziny. po wszystkim piwo w pubie rotundy, pogaduchy w kabaretowym towarzystwie i tyle. o pierwszej byliśmy już w hotelu.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty czwarty.

poniedziałek.

ciężka pobudka. na śniadanie gołąbki, herbata, potem krzątanie.

dość późne wyjście z domu. odebrałem buty i poszedłem do roboty zrobić co się da przed wyjazdem. w natłoku emocji i wrażeń nie mogłem nic z siebie wycisnąć. ciężki temat drążył w mojej głowie nieustannie, czułem się obezwładniony.

w braku weny i siły do pracy wyszedłem z biura i poszedłem się pakować. gotowy, wraz z kotem w koszyku poszedłem do znajomych oddać go w opiekę. posiedziałem dłużej w towarzystwie, żeby tego dnia kompletnie nie zwariować. godzinę przed odjazdem pociągu poszliśmy z R na fontanny, gdzie wypiłem szklankę wody, pożegnałem się i nasycony widokiem mojej pięknej Kasi pognałem piechotą na dworzec.

wsiedliśmy w pociąg i niewiele gadając położyliśmy się spać. kierunek Kraków.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty trzeci.

niedziela.

jeden z tych gorszych dni w roku. zasypiałem trochę w złości, ale zdecydowanie bardziej w strachu.

rano oczekiwanie na cokolwiek.

po siedemnastej schody przy krzywym ratuszu.

na tym mógłbym zakończyć, ale na tym się nie skończyło. rozstanie przy kolejnych schodach, niedzielna wizyta w katedrze z podziękowaniem, a potem trasa tramwajem numer dwa.

wyposażony w jedzenie i nowe skarpetki wróciłem do siebie. wysprzątałem pokój w związku z krakowem i ruszyłem w stronę kościuszki. miło. wermut z mirindą, filmiki z internetu, rozmowa, masaż. potem już tylko przysypianie. w trakcie tego wieczoru niestety nastąpiła zmiana planów, więc trzeba było się przetransportować z powrotem do mnie.

i tu już nic nie napiszę. będę pamiętał.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty drugi.

sobota.

dość pokraczna i szumna.

o 11 rysunek. sala przygotowana, wszyscy w komplecie. ciężkie dywagacje na temat terminu, ale w końcu doszło do porozumienia.

z kolei jedno wielkie nieporozumienie, kiedy przyjechaliśmy z Z do archico. totalnie niespodziewana reakcja M.

zaraz po tej niezręcznej rozmowie próba z Szarpaniną w scenie kontrasty i zaraz później powrót do pracy. wizyta K i po chwili spadaliśmy w stronę grunwaldzkiego. sympatyczne pogaduchy z K i P przy kabaretach i sziszy.

po tym wszystkim niestety nieciekawe zakończenie dnia.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty pierwszy.

piątek.

właściwie niewiele informacji mogę tu odgrzebać. ważne jest na pewno to, że "gnój i syf" został zawieszony.

z rzeczy mniej przyziemnych - polazłem w końcu pooglądać buty, które przetrwają dłużej niż kilka miesięcy. pierwszy raz dzwoniłem do G w sprawie innej niż nasze wiadome "biznesy". dostałem namiar na sklep, poszedłem i cóż... nie miałem za bardzo w czym wybierać. butów dużo, ale numerów 46-47 niestety tylko 2 pary. zatem  nie było problemu z szukaniem. zaklepałem jedną parę i polazłem dalej.

szukaliśmy jeszcze w szczecińskiej mekce, ale pomysł upadł. przed rozstaniem - metalowe nakładki.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty.

czwartek.

dzień z Alter Ego. po pierwsze udało się ustalić nieco ze SZPAK'iem, poza tym w końcu dostałem namiary na właściciela serwera więc może w końcu coś ruszy do przodu.

wieczorem impreza - od 16:00 wieszanie wystawy, potem kameralny wernisaż i świetna impreza z ludźmi ze szczecińskiej Akademii Sztuki. kto by pomyślał, jak prosto złapać kontakt z całą grupą ludzi, mając jedynie jeden kieliszek i resztkę wódki w butelce.

byo mio!

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty dziewiąty.

środa.

mam osiem dni obsuwy więc będę się raczej streszczał.

spotkanie z A w sprawie współpracy w związku z ART Party, po drodze szybka rozmowa z K a propo 13 muz.

wieczorem znów Alter Ego - tym razem już towarzysko - Vespa, piwko i znajomi. potem taksówką do hormona - tu kolejne spotkania.

środa, 6 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty ósmy.

wtorek.

wydłużane do granic spanie, a potem bardzo mocno przyspieszonym marszem poleciałem do novotelu. godne, na prawdę godne szkolenie. firma procad przygotowała zajęcia profesjonalnie. 3 sale, co godzinę zmiana tematu. możliwość wyboru tematów, podział odpowiedni dla każdej branży. można było nie tylko posłuchać wykładów, ale i samemu spróbować sił w obsłudze programów.

opuszczałem imprezę oczarowany revitem i doskonałą organizacją. no może jeden minus - nie najadłem się zanadto.

jak przystało na tatusia - pojechałem dać dzidzi jeść, a później jak przystało na kochającego "mąża" pojechałem odebrać z pracy "żoncię". zrobiliśmy sobie mały spacer. szukając pomysłu na coś ekstra w magazynie HOT odnalazłem reklamę art party. nie po raz pierwszy projektowałem grafikę do tego informatora, ale o wiele przyjemniej patrzy się na własną reklamę własnej imprezy :D

w drodze w okolicach zamku kolejny telefon w sprawie rysunku. można powiedzieć, że dwie pieczenie na jednym ogniu. aż się nie mogę doczekać soboty.

dość mocno wiało, więc po paru chwilach na ławce z widokiem na odrę poszliśmy w stronę centrum. spragnieni jedzenia szukaliśmy w głowach miejsca, gdzie można by pójść na szamę. po nitce do kłębka trafiliśmy do el tapatio, gdzie prócz smacznego obiadu i piwka mieliśmy chwilkę wyłącznie dla siebie, ponieważ o tej godzinie lokal był niemal całkowicie pusty. ludzie zaczęli się pojawiać dopiero chwilę przed naszym wyjściem.

i w sumie tyle. wieczorem pochłonął mnie temat imprezy, która już miała się niemal rozsypać w drzazgi, no ale udało się. zapraszam w takim razie przy okazji w czwartek na 19:00 do Alter Ego na wernisaż zdjęć Oli Kornatowskiej, a później na piwo i imprezkę. czas wystartować z nowym, trzecim sezonem imprezy :)

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty siódmy.

poniedziałek.

nie taki straszny. w pracy po jedenastej, załatwiony fax, około 12:00 wyjazd na goleniowskie lotnisko. najpierw rozmowa w sali konferencyjnej, później obwiezienie po płycie i zapleczu. to małe lotnisko, ale i tak robi wrażenie. niesamowite, tym bardziej że nie każdemu zdarza się możliwość wyjścia daleko poza terminal.

cała wyprawa zajęła kilka godzin, wracaliśmy obeznani z tematem, a jednocześnie przesiąknięci samym miejscem.

dodatkową korzyścią na wyjeździe był telefon w sprawie rysunku. mamy więc już dwie osoby :)

wróciliśmy do pracy mając informację, że dzieje się tam jakaś wielka impreza... a tu drzwi zamknięte, jakieś nieporozumienie. nie czekałem więc długo i polazłem do siebie.

po ogarnięciu kota odebrałem K z pracy i zdaje się poszliśmy na zakupy zreperować ubytki codziennego żywota. prócz rzeczy oczywistych w koszyku znalazło się winko, ser brie, mozzarella, i bagietka z masełkiem.

wieczór minął więc przy filmie kac vegas, butelce i smacznych przekąskach. było zabawnie - wino i komedia wprawiły nas w dobre nastroje, a jednocześnie mocno uśpiły, co w sumie nie było złym efektem, bo rano... trzeba wstać.

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty szósty.

niedziela.

w zasadzie cała przespana. no, w każdym razie do około 18:00 kiedy to ruszyłem na podbój prysznica. wyszliśmy z domu, K na babskie pogaduchy, a ja z osprzętem z żabki do biura. odgrzebałem rizona, pobawiłem się nieco, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się i po pierwszej wracałem do siebie zahaczając o kordeckiego.

yy, no i to by było na tyle.

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty piąty.

sobota.

od ósmej w robocie, zarzynając się ostatnimi zmianami w strukturze strony. opcja wielojęzycznej witryny to na prawdę skomplikowana sprawa. przynajmniej w tak rozwiniętym rozumieniu, jak to ma miejsce u mnie.

o wieczora uporałem się ze wszystkim, opuściłem biuro, zajrzałem do kota i polazłem w stronę odry zdaje się. czekając na rozliczenie się z folderu i prezentacji krążyliśmy spacerem wokół dawnego kina kosmos. doczekałem się wreszcie telefonu, odebrałem część należności i ruszyliśmy dalej. na film w pionierku było już za późno, ale nic straconego. poszliśmy na jedz, módl się, kochaj. nudny film, typowo kobiecy, ale w świetle poruszanego tematu - w miarę pozytywny.

w trakcie seansu wiadomość. prosta w przekazie a jednocześnie ogromnie skomplikowana ze względu na to kto i jak to napisał. zmieniły się plany. po napisach końcowych przeszliśmy się pod fontanny. K z misją ratunkową, a ja pognałem do domu jakoś przeżyć. trzymałem się do późna oglądając dextera, grając w kulki, nawet segregując maile, byle by nie zasnąć. w końcu około 3 nad ranem można było iść spać. relacja z rozmowy - "syf".

sobota, 2 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty czwarty.

czwartek zakończony farmą, winem i muminkami.

piątek.

rano na 2h do pracy, potem 4h u siebie, potem ponownie biuro. i tak do wieczora. po powrocie do domu cicha afera. zaczynam się irytować, ale mam nadzieję, że to i tak nie potrwa zbyt długo. marzy mi się tebees.

wieczór mdły. 50 groszy w portfelu zabrzmiało jak groźba przymusowej głodówki, ale przypomniałem sobie o składnikach na naleśniki więc nasmażyłem tego ile wlezie. było na kolację, będzie też na jutro.

przed zaśnięciem toy story na megavideo. nie wiem co mnie wzięło akurat na tę bajkę, ale miałem ochotę na coś mało ambitnego. przypomniało mi się dzieciństwo i kasety VHS.

kilka smsów i kima. ogólnie dzień do wycięcia.

czwartek, 30 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty trzeci.

czwartek.

mając na uwadze wczorajszy brak maila odpuściłem sobie dreptanie do pracy na dziewiątą, więc dosypianie dłużyło się na korzyść wypoczynku. nie ma co, nie można sobie żałować.

wychodziliśmy z domu około 13:00. na dworze piękne słoneczne niebo, w portfelu piątak na pączki. ale niestety. o tej porze w małym genialu takich łakoci już nie ma. jak nie pączki, to drożdżówki. jak się okazało - je się je trochę dłużej niż pączki - te kończą się w okolicach śmietnika koło tawerny, a drożdżówki równo z wejściem do biura.

ledwo wszedłem do naszej sali, a moim oczom ukazał się, a nawet ukazały się talerze pączków. zachwycony widokiem przeszedłem obok, jednak coś odwróciło moją uwagę od tłustych, słodkich kulek. jak się po chwili okazało, były dla nas. A oznajmiła nam to wchodząc do kuchni, rzucając od progu życzeniami. ano tak! dziś przecież dzień chłopaka. było więc całkiem sympatycznie. z tego względu właściwie mojej pracy komputer właściwie poza małym modelem konstrukcji nie doświadczył. E przyszła z pudłem od adasia sowy, więc pączki to nie było wszystko. potem jeszcze wspaniałe nasze kobiety zrobiły nam a to kawę, a to herbatę i poszliśmy szamać. zakrapiany, czekoladowo-czekoladowy torcik był pyszny, ale tak słodki, że nawet mi przeszła ochota na drugi kawałek.

dzień wcześniej tuż przed kaszanką odebrałem niespodziewany telefon, także dziś tuż przed tortem odbyło się krótkie spotkanie w sprawie ciekawej możliwości promocji imprezy art party. 15 minut konkretnej rozmowy, wymiana spostrzeżeń, kontaktów i temat wyczerpany na tyle, aby czuć się swobodnie.

wieczór spędzony wraz z K i P nad tematami najbliższych wydarzeń w alter i w barrelu. poszło nam lepiej niż bym się mógł spodziewać, na prawdę wiele ustaleń, bardzo konkretnych i dobrze wróżących najbliższym dwóm miesiącom.

po biznesowo-towarzyskim spotkaniu udałem się do kota. po drodze rozmowa z przyjacielem przez telefon. w domku kot zjadł, wybawił się, poszedł spać, więc siadłem do bloga i oto jestem - opisuję czas rzeczywisty, zatem stwierdzam co następuje: idę odebrać Skarb :*

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty drugi.

środa.

cały dzień oczekiwania na konkrety w sprawie ściany. ostatecznie nic nie ruszyło z projektem, ale na szczęście nie był to zupełnie bezwartościowy dzień. prezentacja na targi, trochę php.

po południu opuściłem biuro, pytając tuż przed wyjściem o ewentualnego maila, ale otrzymując odpowiedź negatywną spokojnie stwierdziłem, że można się nastawić na następny dzień. po obiadku w doborowym towarzystwie ruszyliśmy szturmem do kota, aby później wsiąść w tramwaj, potem autobus i dotrzeć na powakacyjne spotkanie w gronie przyjaciół M. po półtora miesiąca może nie stał się typowym Kazachem, ale na pewno liznął sporo tamtejszej kultury. opowieści snuły się przez długie godziny i nie było końca. pozazdrościć przygód.

wyszliśmy bogatsi o wspaniałą relację ale i butelkę kazachskiego wina.

było późno, poszliśmy na przystanek, na którym po 10 minutach pomachaliśmy przejeżdżającemu nocnemu. można by powiedzieć goń się leszczu, ale zdaje się, że to samo kierowca mógł mówić nam. zatem spacer. po niecałej godzinie byliśmy w domu. otworzyliśmy wino, obejrzeliśmy pierwszy odcinek muminków i tyle nas było widać.

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty pierwszy.

wtorek.

w pracy spotkania. wyjazdowe do peri pogadać o rusztowaniach, w biurze gadka z konstruktorką i strażakiem. w międzyczasie szczypta php. wieczorem film o człowieku, który gapił się na kozy. dość pojechana historia.

wieczór najpierw z kotem, przy wspólnym gingersie, potem tv, rozkmina nad teoretycznym biznesplanem studia nagraniowego. nie wiedzieć kiedy - zasnąłem...

wtorek, 28 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty.

poniedziałek.

jeden z gorszych dni, patrząc pod kątem nastroju.

punkt ósma siedziałem, jedząc pączki, na schodach przed drzwiami do zamkniętego biura. wystarczyło kilka minut cierpliwości, przyszła A i wpuściła mnie do środka.

spotkanie z dziewiątej przeniesione na godzinę piętnastą, zatem miałem sporo czasu. zresztą tego dnia właściwie przeżyłem dwa pełne etaty. na dwóch paczkach i kawie.

udoskonaliłem składnik mojego webmanager'a, pogrzebałem w temacie modelowania, obejrzałem kolejną porcję tutoriali. na spotkaniu wyklarowało się dalsze postępowanie w temacie projektu, a zarazem zostałem totalnie zdekoncentrowany. nie wiadomo jakie zadania teraz do mnie należą.

po południu właściwie mogłem iść do domu, ale kot został wykarmiony przez telefon, zatem zostałem dla towarzystwa.

wdałem się w głupi temat. odgrzaliśmy z F fazę na muzykę z senso. puszczałem sobie na jutubie dejwida guettę w futuringu z kidem cudi i można powiedzieć że zmontowałem kopię. dźwiękowo "dzieło-ksero" pozostawia wiele do życzenia, ale całość jest idealnie przekopiowana. przy okazji wyszło na jaw, jak "złożona" jest muzyka komercyjna - sklejanie utworu trwającego 3:29 zajęło mi ledwo godzinę...

---

w godzinach pracy F odgrzebał gdzieś w internecie ciekawy temat. wirus komputerowy. nietypowy. infekuje wszystkie komputery, ale na żadnych nie wyrządza szkód. no... oprócz komputerów na których zainstalowane jest oprogramowanie do zarządzania modułami elektrowni atomowych. niby wojny cybernetyczne to science fiction, którego przecież nie dożyjemy, a tu proszę.

kilka ważnych faktów - nieznane 4 luki windowsa wykorzystane jednocześnie w jednym złośliwym kodzie, złożoność wprawiająca w pewność, że to nie była amatorska robota, tymczasowy brak wykazywania aktywności. a co, jeśli np w określonym czasie wirus uaktywni się we wszystkich elektrowniach?


średnio uszczęśliwia fakt, że w niemczech wszystkie elektrownie tego typu są podatne na infekcję. to troszkę bliżej niż czarnobyl. i to nie jest jedna elektrownia.

najwyraźniej ktoś miał rację, że w internecie jest wszystko, bo najwyraźniej niedługo będzie tam też wojna - nie o "lubię to" przy zdjęciu z imprezy na facebooku, ale w kontekście prawdziwych, globalnych konfliktów i chorych interesów tak samo chorych rządów. mimo że teoretycznie kiedyś chcę mieć dzieci, w tej perspektywie zaczynam się nad tym głęboko zastanawiać...

---

wieczorem rozgrywka dla rozrywki, spacer w stronę fontann, a potem wieczorna spowiedź. dostrzegłem w swoim życiu dość ciężki etap - trwałem w nim, ale nie miałem świadomości uczestniczenia. nauczyłem się czegoś o szczerej rozmowie. chyba w ogóle uczę się mówić o tym, co czuję.

poniedziałek, 27 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty dziewiąty.

niedziela.

rano do roboty. tym razem pojawił się ktoś więcej, więc nie siedziałem sam. przede mną kolejna misja z reaktorem, dzięki któremu udało się stworzyć symulację "żyjącej elewacji".

animowanie, szperanie w internecie w poszukiwaniu rozwiązań. tuż przed wyjściem konsultacja.

w kamienicy przy alei tłoczno od gości. najmłodszy miał jakieś półtora miesiąca, stąd cała uwaga i rozmowa była skupiona wokół tej drobnej osóbki. mimo całej słodkości tego dziecka, mój paraliż pozostaje wciąż aktywny, boję się cudzych bobasów i póki sam sobie takiego nie zmontuję raczej nie należy oczekiwać cudownej przemiany.

wieczór niestety nie wypalił tak, jak był zaplanowany, wszystko przez omyłkę w godzinach. koncert udany, ale w połowie, bo drugiej połowy nie uraczyłem. nie to, że nie mogłem wysiedzieć dwóch godzin, po prostu w ogóle nie siedziałem. stojące miejsca w filharmonii to po prostu delikatna przesada. było więcej wejściówek, niż miejsc na sali. swoją drogą - dość uważnie przyglądałem się temu wnętrzu, które ostatnio odwiedziłem jakieś hm, żeby nie skłamać - 3-4 lata temu. z doświadczeniem po konkursie włączył mi się tryb analityka - słuchałem więc nie tylko koncertu - słuchałem pomieszczenia. swoją drogą - szumy z głośników zbyt wyraźne.

po połowie koncertu pojechaliśmy do pomiędzy. spiliśmy piwko, zjedliśmy to i owo, pogadaliśmy, pośmialiśmy się. było miło.

wieczorem krótkie spotkanie z W, akcja z drukarką, w TV ciekawy program o El Bulli - polecam ogarnąć temat - kuchnia widziana oczami naukowców to inny świat. i podobno bardzo smaczny.

przed północą urwana w moment radość. zapowiada się pracowity poniedziałek.

niedziela, 26 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty ósmy.

sobota.

poranek z małym bólem, małym głodem, bardzo małą ochotą na wstawanie. dzień wcześniej na śniadanie naleśniki, dziś znów pączek.

w drodze do biura wciąż mały ból, głód trochę mniejszy, duża ochota na spanie.

do komputera zasiadłem z misją samokształcenia, zabierając się za modelowanie, animację, wirtualną fizykę. ponad dwie godziny oglądania tutków na youtube, samodzielne próby, notatki. wszystko z całkiem niezłymi jak na sam początek efektami. temat zagości u mnie na pewno na dłużej.

po południu bułki, parówy, pomidor czarny od pieprzu i kawa.

w planach nowy projekt, tzn nie powstał dokładnie dziś, ale dziś przybrał konkretnych kształtów, zakreślone zostały ramy, niedługo czas to będzie wypełnić treścią. póki co jednak wszystko leży w małej szufladzie w mojej głowie.

wieczór w domu z szajbniętym kotem. spędzony na obowiązkach i sprzątaniu graciarnio-pracowni rysunkowej. ponownie wszystko zostało ułożone w jakimś porządku, który na pewno niedługo ponownie zostanie zachwiany,  ale też udało się wywalić dość spory wór na śmietnik. dodatkowo odkurzona biała szafka doczekała się adopcji i awansu. została przeniesiona do nas. w planach zakup 0,5 metra kwadratowego pleksy i zmiana drzwiczek, potem jakaś dziura na kable i może w końcu pozbędę się problemu z listwą-kradziejką.

jutro kolejne przenosiny, porządki, selekcja do usunięcia.

późnym wieczorem spacer z łuną nad przyszłą kaskadą i profanacja w kawiarni - rozważanie treści dekalogu w książce byreckiego przy piwie staropramen.

na koniec dnia szybka kolacja w kfc.

czasowo znajduję się w okolicach roku licząc od pierwszego świadomego odstąpienia od obrzędów kościoła. jutro próba przywrócenia utraconej wiary w to, że to jest czegoś warte. plan jest zresztą bardzo konkretny: 17:00 koniec pracy, 18:00 msza, 19:30 filharmonia.

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty siódmy.

piątek.

tak jak w pierwszej połowie roku dało się spokojnie wstać nawet o szóstej rano, tak teraz z trudem przychodzi mi przyjście do pracy na ósmą.

w ciągu dnia w biurze kilka telefonów, ciągle jakieś pytania do folderu. a projekt hali w miejscu, na samym starcie, czekając na strzał budzący do biegu.

PIF PAF! RATATATA!

telefon do oświetleniowca, pseudo-kosztorysowanie, walka z połową walca i w końcu coś zaczęło wychodzić.

wieczór dość obfity towarzysko - liero, piwko, temat paintball'a, hormon.

w domu bardzo późno. piąta siedem.

piątek, 24 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty szósty.

czwartek.

w archico byłem dopiero koło 14. folder pożarł mój czas, mimo że tak na prawdę niewiele przy nim siedziałem. więcej czasu poszło na oczekiwanie na maile i telefony z potwierdzeniem, niż na projekt.

umierałem z nudów, przeszedłem dwie gierki na dżomansterze, potem z nudów czytałem początki bloga. zdaje się, że momentami trochę przesadziłem z maskowaniem faktów, bo dość dużo czasu zajęło mi odszyfrowanie niektórych fragmentów. niekiedy dochodziłem do sedna dopiero w kontekście całego tygodnia. szukałem konkretnego fragmentu, jednak nie odnalazłem go. dopiero wieczorem w rozmowie wyszło, że to była jakaś sobota, czy niedziela, w każdym razie weekend. poszukam tego dziś raz jeszcze, może uda się złamać własny kod.

do późna siedziałem przy ekranie komputera oczekując na jednego, głupiego maila, który w końcu się nie pojawił, zatem zmęczony całym nieefektywnie spędzonym dniem, bez obiadu, udałem się do domu, zahaczając po drodze o fresza, gdzie zdobyłem niezbędne do naleśników produkty i ruszyłem smażyć.

podczas siedzenia w kuchni towarzyszyły mi reklamy na polsacie. usiłowałem obejrzeć film, który akurat leciał, jednak ciężko było się wczuć w wątki, kiedy co chwila w przerwie leciały "pomysły na", "najlepsze oferty" operatorów komórkowych i masa rzadkiego gówna, które męczy bardziej niż niejedna historia opowiadana po raz któryś z rzędu.

po północy nareszcie można już było usiąść razem do stołu. po późnej i tłustej kolacji małe przemeblowanie i opowiadając sobie różne czwartkowe historie poszliśmy spać.

nie ułożyłem sobie tego jeszcze w głowie, ale pewien fragment tego dnia dał mi do myślenia, zdaje się, że albo ja nie nadążam za zmianami kulturowymi mojego pokolenia, albo coś poszło w złą stronę. przypomina mi się w takich momentach, że coś co stało się zwyczajne nie oznacza, że jest normalne. póki co pozostaję w tym wszystkim sobą, ale kto wie, jaki to będzie miało wpływ w przyszłości? tak to już niestety działa, że długotrwałe przebywanie pod presją chcąc nie chcąc wymusza zmiany. przełom 2009/2010 i cały ten rok jest tego najlepszym dowodem. dla potwierdzenia słuszności - nie tylko z mojej własnej perspektywy.

czwartek, 23 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty piąty.

środa.

rano obiecana jajecznica ze smażoną cebulką i grzankami, ślamazarne włóczenie się do okolic południa, sprzątanie.

na arkońską przyjechałem sobie za darmo tramwajami. w końcu dzień bez samochodu, więc "święto" zobowiązuje. na spotkaniu włochaty lord i kobiece niezdecydowanie w podwójnej dawce. po godzinie byłem wolny, ruszyłem do biura, aby wdrożyć umówione poprawki zakupując po drodze dwa wifony, co by nie umrzeć z głodu.

i cóż. dość ciepły dzień wlókł się do samego wieczora. co miałem zrobić, zrobiłem, więc ucieszyłem się bardzo na wieść, że w moją stronę podąża kolacja. zaraz po niej wyskoczyliśmy do groty piwnej, posiedzieliśmy przy piwku wśród ludzi, ale zmęczeni pracą nie wytrzymaliśmy długo. hormon to już chyba nie jest miejsce dla mnie, mimo że w towarzystwie wśród którego siedziałem byłem najmłodszy.

środa, 22 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty czwarty.

wtorek.

rano o dziewiątej umówione spotkanie z przedstawicielem firmy od hali. ogólne zażenowanie ograniczonymi możliwościami projektowania nas uziemiło. pozostało obśmiać temat i pogodzić się z faktem, że wiele się tu zrobić nie da.

skończyłem zatem bardzo szybko, poza tym miałem wiele do załatwienia. zanim ruszyłem na podbój szczecina spożyłem kanapki z resztką paszteciku, nakarmiłem kota, zgarnąłem to, co miałem załatwić i wyruszyłem. udało się wszystko prócz przelewu, ale tak to jest, jak się dziwnym trafem nie zapisało ostatniej cyfry numeru konta.

przede wszystkim umorzyłem najbardziej obciążający dług, jaki miałem, poza tym zwiedziłem aptekę, real, żabkę i błyszczący narożnik w galaksy. byłem też w jysk'u, gdzie po minimum 3 stórki stoją nie szafki, a jakieś rupiecie z dykty, zwiedziłem media markt, gdzie, podobnie jak w empiku - nie ma cod 7, a wszędzie docierałem spacerkiem, dzięki czemu na koniec dnia udało mi się obetrzeć pięty w rozchodzonych butach. najwyraźniej siedzący typ pracy bardzo upośledza kondycję.

oczekując wieczorem na telefon obejrzałem pierwszą część r.evil dla przypomnienia, potem udałem się na ostatni spacer i można było śmiało zakończyć dzień. przed snem po pół gingers'a na głowę w ramach toastu za upominek i w końcu kima.

hit dnia: a wiesz, że kangurzyca ma 3 waginy?

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty trzeci.

poniedziałek. nie można powiedzieć, że ich nie lubię, trafiają się całkiem fajne, a ten właśnie taki był. wstępny projekt hali poszedł jak po maśle, wyszedłem sobie z pracy tak jak chciałem i cały wieczór mogliśmy mieć w końcu dla siebie.pomijając wiele pierdół - poszliśmy do kina na afterlife w 3d. całkiem niezłe kilka scen, muzyka z dużą energią. ciekawie. polecam.

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty drugi.

niedziela. podobnie jak dzień wcześniej cały dzień w pracy, zresztą nie tylko ja...

w końcu ruszył temat październikowych imprez, niedługo info w szczecińskim hocie.

i w sumie niewiele więcej, no może poza pysznym ciastem i pasztetem, jakie przyjechały do mnie wieczorem.

przed spaniem odgrzewany dexter, ciacho i lulu.

niedziela, 19 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty pierwszy.

sobota.

pobudka w okolicy godziny siódmej, prysznic, spacer na fontanny. potem chwila na załatwienie zakupów - apteka, żabka, genial. długa, poranna herbata, w tle krzątająca się piękność.

biuro architektoniczne stało się moim drugim domem. pojawiłem się tam zaraz po tym, jak wykarmiłem sierściucha.

spędziłem tam generalnie cały dzień, próbując znaleźć się w dawno nie odwiedzanym kodzie strony targów. powiem szczerze, że ilość pracy przy stronie wielojęzycznej mnie przytłoczyła. w takim razie weekend z architekturą mijać się będą wzajemnie wielkim łukiem, może uda się nadrobić inne projekty.

czas wlókł się niemiłosiernie, aż w końcu nie czekając na telefon sam wyszedłem z biura. telefon zadzwonił chwilkę później, gdy byłem już w drodze. nie zauważyłem nawet, że przez cały dzień praktycznie nic nie zjadłem, było na odwrót - to mnie zjadła praca, więc zawitałem do zapomnianej farmy. wpakowałem w siebie wielkiego kebaba z frytami i byłem szczęśliwy.

późnym wieczorem już tylko chwila z kotem, głupie fragmenty z kosmo i można było iść spać.

sobota, 18 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty.

piątek. ciężki poranek, z pośpiechem do pracy.

tego dnia również owocnie. propozycja folderu, ostatnia wizualizacja, dyskusja przy białym, a potem indywidualne rozmowy przy szklanym konferencyjnym.

tu od razu poprawka do czwartku. w pracy byłem może z godzinkę, bo od ósmej do około piętnastej siedzieliśmy na seminarium remmers'a z A i F.

deszczowy poranek zalał drugie dajśmany, zatem nigdy więcej nie kupię tam butów na okres wiosenny, jesienny, a na pewno nie zimowy.

na mokre skarpety nie pomogła nawet kostka wysoko higroskopijnego materiału, którego próbki można było zabrać ze sobą z wykładów w hotelu panorama. może położenie nie jest specjalnie dostępne, ale trzeba przyznać, że robią dobre jedzonko. można powiedzieć, że ten dzień przeżyłem dzięki firmie remmers.

kiedy wracaliśmy z F już do biura, uderzyliśmy w bardzo konkretną rozmowę, którą w pył rozniosło to, co stało się w piątkowy poranek w drodze do auta.

jechaliśmy pod teatr polski zapoznać się osobiście z tematem konkursu. wyszło parę trudnych zagadnień, więc zobaczymy co z tego wyjdzie.

dzisiejsza przerwa w pracy całkowicie przespana. powrót do pracy na wieczór, obróbka zdjęć, ogarnięcie tematów do folderu i w końcu telefon o skończonej zmianie.

na szczęście prócz róż w kwiaciarniach są tulipany.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty dziewiąty.

czwartek.

praca, zakupy, impreza.

w pracy chyba nic szczególnego, kolejne poprawki.

w kerfurze coś na obiad i dwa różowe fresco, a do nich krewetki. H pokusił się o danielsa, bo stwierdził, że jakoś należy opić nowy telewizor.

w mieszkaniu zatrzęsienie towarzyskie, smażenie krewetek, picie, rozmowy o dzieciach, znienawidzonej pracy. kuchnia i korytarz po prostu wrzały.

niestety rano o 7 pobudka, więc jeszcze przed północą wszystko się dla nas skończyło. tuż przed spaniem wydarzyło się coś niepokojącego, zatem nie spałem zbyt dobrze.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty ósmy.

środa.

bardzo płodny dzień, bo udało mi się właściwie niemal zakończyć zlecenie z halą, w jakieś dwie, trzy godziny wykonałem koncepcję do pewnego projektu, zaczęły też na maila napływać materiały do folderu.

pod wieczór wrócił mój Skarb.

wieczorna rozmowa sprawiła, że zmieniłem nieco podejście do pewnych spraw. zaczynam się leczyć z lęków, które się ostatnio bardzo nasiliły.

bo na każdą rzecz poświęcamy tylko część swojego życia - właśnie dzięki temu jesteśmy sobą.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty siódmy.

wtorek.

rano po kilku drzemkach wyłączyłem budzik, co skończyło się niemal godzinnym spóźnieniem. dojechałem na arkońską jakoś około 10:45, znów padało. dość niekonkretne spotkanie wydłużyło się, ale coś tam zostało ustalone.

zawczasu kupiłem więcej biletów, ale tym razem nie przydały się. zostałem podwieziony.

w pracy kolejne poprawki wizualizacji hali, na mailu wieść o przesuniętym terminie składania zgłoszeń na SZPAK'a, a wieczorem w esemesie pytanie o kraków. przemyślę i dam znać.

następnego dnia należało zanieść podania do dziekanatu, więc zająłem się papierkiem. kto by pomyślał, że jednak przez te 5 lat studiów dopadła mnie konieczność urlopowania...

dzień byłby się skończył jak każdy inny, jednak wieść o kocich pchłach rozbiła wieczór o wizytę u weterynarza.

młody został odrobaczony, dostałem preparat na odpchlenie, jednak trzeba poczekać 2 tygodnie, zanim w ogóle będzie można mu to podać. poza tym trzeba sobie do tego czasu radzić samemu z nowymi "mieszkańcami". koce, pościel, ubrania, wszystko poszło do prania, a kot został najpierw wyczesany z dodatkiem suchego szamponu, by później i tak trafić pod strumień wody. no ale co się dziwić. jak się wdeptuje we własny kał, to tak się to kończy.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty szósty.

rano o nieprzyzwoitej godzinie szóstej pobudka. pociąg właśnie wjeżdżał na teren dworca.

zapakowałem się czym prędzej do siedem-pięć, zostałem olany przez kierowcę, więc pojechałem za darmo, kupiłem bułeczki i twarożek i... nie działał domofon. pobiegłem więc zadzwonić z domu, bo komórka niestety padła, po jakimś czasie byłem już z K. ja dziś wróciłem, ona wyjeżdżała. nie dość, że czasu mało, to jeszcze każde z nas miało być dziś w pracy. dzień minął na ciągłym oczekiwaniu, do środy znów miałem zostać sam, zapowiadało się więc długie siedzenie w pracy i nudne wieczory.

po spacerze pod rektorat pożegnaliśmy się i poszedłem na spacer. zdzwoniłem się z P, umówiliśmy się nieco wcześniej. pogadaliśmy, dostałem wzór podania o dziekankę i poszliśmy do baru na umówione spotkanie.

chwilkę poczekaliśmy, ale nie zmarnowaliśmy tego czasu, wpadło kilka zasadniczych pomysłów.

ogólna koncepcja bardzo się spodobała, nie było żadnych przeszkód, a wręcz pojawiło się więcej opcji niż byśmy przypuszczali.

żeby jednak mimo wszystko nie kisnąć samemu w pokoju, zakupiłem dwa leszki i udałem się do H. ledwo dopiłem do połowy butelki, ledwo obejrzałem pół filmu i zasnąłem. obudziłem się na samą końcówkę, nieco przed pierwszą. pożegnaliśmy się, zgarnąłem kocura i łachy i poszliśmy do siebie.

mały w domu nieco stawiał opór, ale w końcu udało się go namówić, aby poszedł spać do siebie, więc wyjątkowo można było się normalnie wyspać.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty piąty.

w pociągu rozpoczęło się szaleństwo, nie dlatego, że jechałem z dwoma członkami kabaretu, a raczej ze względu na pekapowe usterki. wciąż wyłączało się światło, lecz ku naszej uciesze, huczało ogrzewanie.

wariując od stroboskopowej świetlówki wpadliśmy w kilka głębszych tematów na rozmowy po ciemku. na szczęście całe to wariactwo nie trwało specjalnie długo, po sprawdzeniu biletów już wszystko było jak należy, więc rozłożyliśmy siedziska i poszliśmy spać. przez całą noc po korytarzu przechadzali się czarni panowie z G4S. trasa na Terespol ponoć nie należy do najbezpieczniejszych.

obudził mnie budzik zawieszony nad moją głową w ręce G. dojechaliśmy. spałem dość mocno, więc nie powiem, było nieźle. wypakowaliśmy się z pociągu i znów pojechaliśmy taksówką na umówione wcześniej miejsce.

u kuzyna M rozespaliśmy się ponownie. na forfanie dzień z fredim merkury. obudziłem się, kiedyw  pokoju zrobiło się dość tłoczno. zbliżała się godzina występu, a trzeba było jeszcze dojechać na miejsce. wyjechaliśmy, jednak po drodze trzeba było się jeszcze zatrzymać przy kauflandzie - apteka i spożywcze zaopatrzenie do dwóch skeczy. czekaliśmy w samochodzie, słuchając radia. gdyby nie ono, bylibyśmy w wiosce wcześniej, ale niestety włąściciel zapomniał, że auto ma słaby akumulator. mieliśmy na szczęście mały zapas czasu, więc poczekaliśmy na zastępcze auto i mogliśmy spokojnie być na miejscu o wygodnej porze.

impreza w Dubicy Dolnej okazała się gminnymi dożynkami, zatem na supporcie chłopaki mieli pieśni ludowe.

występ minął całkiem spokojnie, może szału nie było, ale trafiła się jedna, świetna recenzja od pana technicznego  - "albo jestem już najebany, albo to mi się na prawdę podoba".

moje dwie małe wpadki nie miały większego wpływu na odbiór skeczy. po występie szybko zebraliśmy swoje rzeczy, zjadłem kilka pierogów, wypiłem pepsi (jak na dożynki przystało) i zmyliśmy się z tej zacnej miejscówy.

im bardziej zbliżał się wieczór, tym bardziej czułem się chory, jak zwykle zresztą. jeszcze przed pociągiem chłopaki chcieli coś zjeść, a potem, znów dopadł nas koszmar krajzlera. ponownie wywaliła się elektryka i zostawiliśmy auto wyjące klaksonowym alarmem na parkingu. ponownie poszliśmy do zastępczego auta i znów dzięki zapasowi czasu byliśmy na dworcu o idealnej godzinie. przyjechał pociąg, odszukaliśmy swoje miejscówki i na szczecin. byle do rana.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty czwarty.

sobotni dzień w pracy spędziliśmy z F na świętowaniu. tego dnia premierę miała siódma odsłona CoD'a.

podjarani zajawkami na jutubie szykujemy się na wydatek rzędu 120-130 zł.

jako że w okolicy 23:00 miałem wyruszyć ze szczecina nocnym pociągiem, postanowiłem odebrać swoje mienie od rodziców B. dogadałem się w kwestii godziny i zaraz po pracy pojechaliśmy. w tramwaju zjedliśmy pablikową pizzę z jakąś dziwną zieleniną, co to jej nazwy nie pamiętam.

pogadaliśmy, wymieniliśmy wrażenia z wydarzenia sprzed kilku tygodni. w końcu pojawiły się długo wyczekiwane zdjęcia i trzeba powiedzieć, że fotograf stanął na wysokości zadania. nam też udało się wejść mu w kadr.

jako że miało mnie nie być do poniedziałku - przyszykowaliśmy się do przeprowadzki kota. niestety tym razem miał mieć tylko towarzyszkę, bo rudy uciekł z mieszkania.

wieczorne pakowanie z toną glutów w nosie wlekło się, ale w końcu wyszliśmy, w torbie miałem materiału na cały tydzień, ale biorąc poprawkę względem ostatniego występu w rewie i lipsku, wolałem więcej podźwigać, niż np chodzić pół dnia z mokrymi stopami.

zgarnęliśmy z kontrastów graty, zamówiliśmy taksówkę bagażową, zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę dworca. "w tym pociągu nie ma kuszetek" okazało się wierutnym kłamstwem, ale szczerze mówiąc chyba w pierwszej klasie było nam wygodniej.

pojechaliśmy. kierunek - Biała Podlaska.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty trzeci.

piątek.

znów cały tydzień w plecy, bo znów nie było na wszystko czasu.

po całym dniu pracy doczekałem się, przed nami były jakieś 24 godziny. tym razem do mojego wyjazdu.

czwartek, 9 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty drugi.

czwartek.

ponownie kilkukrotna "drzemka". drapanie i gryzienie.

dwa pączki, w pracy znów na 10:00, znów owocnie, znów w napięciu. rozmowa o informatyce, architekturze, puenta. później znów to samo, ale już oficjalnie, w czwórkę, przy szklanym stole. zapowiada się dużo pracy.

od poniedziałku rozpocznie się więc wielka masakra, do której zaprosiliśmy M. plan jest taki, żeby machnąć i projekty, i dyplomy.

w gąszczu obowiązków musiało się znaleźć kilka minut na opanowanie dokumentów dotyczących warsztatów, a także na kolejną mapkę dla J. dziś tylko jeden biznesowy telefon. sprawa folderu rozstrzygnie się w poniedziałek, spotkanie ustalone na dziesiątą.

jako że cały dzień padało, a dajśmanowe buty okazały się być mocno przemakalne, nabawiłem się kataru. praca nie szła więc tak szybko jak bym tego chciał, stąd musiałem zrezygnować ze szpakowego spotkania na 19:00, natomiast nie mogłem opuścić próby. w weekend kolejne występy kabaretu Szarpanina, na których po raz drugi zostanę "tymczasowym puszczaczem dźwięków".

zanim jednak pojawiłem się na próbie, warto zauważyć, że jak nigdy to ja i F wyszliśmy z biura jako pierwsi, podczas gdy cała reszta śmietanki pozostała przy pracy.

po wyjściu z próby - nie żałowałem. mimo ziąbu, jaki panuje zawsze w scenie kontrasty wybawiłem się jak nigdy. w razie potrzeby przypomnienia sobie, co tam się dziś działo, nagrałem 17-minutową pamiątkę z tej kabaretowej masakry mikrofonem i statywem.

wracając do domu wstąpiłem do lewiatana, potem wspiąłem się na trzecie piętro, zgotowałem obiad, wypiłem herbatkę. w międzyczasie kot w sile swego szału poczynił rzeczy niegodne, zatem odbył kilkuminutową karę w koszyku, przykryty kocem. wypłakał się, wyżalił, po czym gdy tylko go wyjąłem nastąpiła (zapewne chwilowa) przemiana. mrucząc tylko pląsał wokół mnie, za chwilkę zasiadł koło mnie i zasnął. ja w takim razie miałem spokój w ramach wieczornego blogowania, a skoro już dobrnąłem do końca, strzelę sobie należnego redds'a z lewiatana.

za 51 minut piątek. czekam :*

środa, 8 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty pierwszy.

środa.

dzikość tego dnia mnie chyba przerosła, skoro już teraz (wpół do jutra) chce mi się tak bardzo spać.

poranek straszny. kot pod kołdrą, na kołdrze, obok materaca, gryząc, drapiąc i zaczepiając. budzik wył od 7:30. nie wiem, ile to pobudek, ale do pracy wyszedłem około 10:00. po drodze jak niemal co dzień genial - drożdżówka i jagodzianka, natomiast nie-jak-co-dzień kilka telefonów, jeden po drugim: G, K, I, K, każdy w jakiejś innej sprawie. przyszedłem do pracy i już byłem zmęczony natłokiem pytań, próśb i życzeń.

odpaliłem kompa, przyniosłem sobie tależyk, sprawdziłem pkp i nim zjadłem jagodziankę, już pojawił się J, z pytaniem o pomoc. jak to mówię - jak boli, to znaczy, że się żyje. zatem w pocie czoła przebrnąłem przez kilka poważnych zadań tego dnia.

pod koniec "etatu" przyszedł F, co skłoniło mnie do odświeżenia swojej celności. skończyłem zatem wszystkie swoje dzisiejsze zadania, i zasiadłem do wojennej strzelaniny. jeszcze przed wyjściem z pracy umówiliśmy się na jakieś małe piwo, jednak nieco później, bo o 19:00 dobrnąłem ledwo do połowy swoich zadań.

wsiadłem w siódemkę i pognałem do alter, gdzie spotkałem się z K, P i przede wszystkim C. uzgodniliśmy sporo, jak na tak krótkie spotkanie, a zaraz później wsiedliśmy w auto, i pognaliśmy do mnie omówić drugą kwestię - kwestię warsztatów. póki co nic nie zdradzam, wyjdzie w praniu.

kiedy skończyliśmy posiedzenie, zrobiła się jakaś 22:00, zostało więc niewiele dnia, a plany wciąż w toku. skorzystałem z  okazji i zabrałem się z K i P autem, dzięki czemu na pewno zaoszczędziłem nieco grzebania się  przez miasto. po drodze uderzyliśmy w krótką wymianę zdań na temat oxygen'a, który, muszę to przyznać, nocą wygląda znakomicie, mimo że, jak to wspólnie ustaliliśmy, nie jest to budynek wybitny, ale to dobra architektura, a w skali Szczecina wręcz nowoczesna.

kiedy dojechaliśmy na miejsce, ustaliliśmy ostatnie sprawy dosłownie przez próg samochodu, a potem ruszyłem na "spotkanie żywieniowo-towarzyskie". był nie tylko obiadek, ale i pyszny drożdżowiec, a w międzyczasie czytałem. czytałem list. list ze szkocji. doszedł szybciej niż się spodziewałem, czytałem z przyjemnością. co ciekawe, zgodnie we trójkę stwierdziliśmy, że pismo na kopercie jest bardzo podobne do mojego.

w tvp właśnie leciał pianista. nigdy nie widziałem filmu w całości, tym razem trafiła mi się sama końcówka. piękny obraz, aż szkoda, że oglądany na raty. zaraz po tym, jak się skończył musiałem wychodzić, mimo, że plany uległy zmianie. zgodnie z F odpuściliśmy browarek. dochodziła 23cia, zatem ostatni tramwaj już niebawem.

czekając na tramwaj przeczytałem korespondencję raz jeszcze, a w drodze ponownie przez chwilkę zawiesiłem oko na oxygenie, dojechałem dwójką do sprzymierzonych, wysiadłem i w końcu poczułem ulgę, że ten dzień dobiegł końca.

to była bogata środa, o jeden dzień bliżej do piątku. czekam :*

wtorek, 7 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty.

robiąc mały dopisek do poniedziałku - pojawiły się w internecie trzydziestosekundówki wszystkich utworów z tysiąca słońc nowego albumu linkin parka. kiedy to słuchałem, nie wiedziałem, czy chce mi się płakać, bo wokalista tak zaciąga, czy też ta płyta jest tak słaba.

z przesłuchanych fragmentów spodobały mi się może ze trzy, w tym "WaK", który jest w całości na jutjubie i jest całkiem ok, choć do tego ich dziwnego brzmienia trzeba się dłużej przyzwyczajać.

no ale koniec o pierdołach.

rano okrutna pobudka o nieludzkiej godzinie, pakowanie, pożegnanie, każde w swoją stronę. kot znów w samotności na włościach, zatem ciekaw byłem jak on będzie znosił ponowną zmianę warunków kocio-społecznych.

posprzątałem, wymęczyłem futrzaka i udałem się do pracy, nadrabiać co się tylko da.

dzień w biurze udany, wręcz można powiedzieć że przepisowo odklepałem etacik i polazłem do domu. najciekawsza z tego wszystkiego była prezentacja chłopaków z technologią MRI (mogłem się kopnąć z tym skrótem, ale tak pamiętam).

do pokoju wchodziłem nieco na zapas wystraszony, ale na szczęście wszystko było idealnie. kot na skrzynkach obudził się wraz z otwarciem drzwi. niestety w jego jelitach panoszy się zaraza, toteż sra wodą, która daje ze sto razy lepiej niż takie normalne, zdrowe kupsko.

wrzuciłem na prędkości dietkę, zatem kot będzie się musiał zadowalać przegotowanym ryżem.

niestety, albo stety zabrałem do domu laptopa, co się wiąże z tym, że chciałem cośtam popoprawiać w kończących się zleceniach, a inna sprawa, że do piątku będę sam, to chociaż sobie baranka wieczorami pooglądam. iplex już odpalony, kot śpi, czas na dobranockę...

byle do piątku :*

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty dziewiąty.

poniedziałek.

po tak uroczo sennym weekendzie ciężko było zwlec się z łóżka. w zasadzie żadnej motywacji aby iść do pracy, no może oprócz kilku ważnych zaległości, które wciąż muszę nadrobić.

w przerwie załatwiłem sprawę sprzed dwóch lat, przeciągając ją na kolejne cztery. gdzieś później krótka rozmowa o tebeesach, które nęcą ofertą, ale to wszystko jeszcze trzeba będzie sprawdzić.

o godzinie osiemnastej karmienie kota i ku memu zdziwieniu - już miałem wolne. powiem szczerze, że takie coś zdecydowanie bardziej mi odpowiada, kiedy o ustalonej godzinie po prostu odchodzę od komputera i nie mam do niego dostępu przez resztę dnia, pozbywając się pracy w domu.

w kamienicy przy placu zrobiło się dość tłoczno, bo to był, można powiedzieć, dzień powrotów. wspólne drinkowanie na resztkach wermuta, instalacja systemu u kolegi, a w trakcie średnio udana partia scrabble'i. nie wiadomo było, czy to wina źle wylosowanych literek, ciśnienia atmosferycznego, czy może przemęczenia, w każdym razie błądziliśmy w zakresie słów trzy-, cztero- i pięcioliterowych, a co jakiś czas na monitorze rosły paski postępu siódemki.

po tej męczarni umysłowej posiedziałem z A przy szklance, narzekając na życie w tym samym temacie, w którym narzekaliśmy z P, spotkanym na ulicy tego samego dnia. a gdy wróciła D, padła na prędce propozycja dość ciekawego wyjazdu w granicach pierwszych tygodni października. się okaże, czy to w ogóle wypali.

późnym wieczorem spacer pod bramę portową, małe zakupy jak zawsze.

ten nieporównywalnie inny dzień skończył się na sałatce, grzankach i klimatycznym winie, po którym notabene całkiem nieźle się śpi :)

---

adnotacja co do baranka shaun'a. otóż jest to serial godny podziwu - zdecydowanie skierowany do najmłodszych widzów, o czym świadczy choćby brak dialogów, zamiast których jest beczenie, szczekanie, piski, chrumkanie i bełkot farmera, a mimo wszystko prezentujący nieinfantylne poczucie humoru. podoba się.

baranka można obejrzeć na ajpleksie, a wiąże się z tym krótka anegdotka. w biurze po kolejnych godzinach spędzonych nad archicadem zdecydowaliśmy się na dłuższą przerwę i film. iplex zaoferował nam film z kobietą z karabinem zamiast nogi. podnieceni plakatem odpaliliśmy reklamę i zasiedliśmy do "biurowego kina". film zwie się "Planet Terror", filmu nie polecam, film skończyliśmy oglądać tak prędko, jak tylko ukazała się scena z wyciskanym przez lekarza wrzodem na języku. [dla mimo-wszystko-chętnych: http://www.iplex.pl/vod/p1564-planet_terror.html]

obrzydzeni filmem postanowiliśmy odreagować w drugą stronę. naszym oczom ukazała się plastelinowa owieczka, zatem, klik, klik, play... http://www.iplex.pl/vod/tv35-gatunek_tv,0.html

poniedziałek, 6 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty ósmy.

ihaa! doganiam.

niedziela tak samo wyspana jak sobota. zwlekłem się około 14:00, pogadałem do kota.

zamiast tłuc się do biura, gdzie miałem zamiar nadrobić to i owo, pojechałem na niebuszewo, zgarnąłem wyśmienite bułeczki, pojechałem do pablika, gdzie spotkałem M. z pablika po drodze było do monopolowego i spożywczaka, aby zagarnąć wermuta i coś do jedzenia. na wieczór zaproszona A, zatem wygadaliśmy się, napiliśmy troszeczkę, a także... obejrzeliśmy kilka odcinków baranka Shaun'a, w którym zakochaliśmy się w biurze, ale to następnym razem :)

przypomnienie: w sobotni wieczór koncert COMA'y w ramach przeglądu Gramy. przyznam szczerze, że zimny ten miesiąc.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty siódmy.

sobota.

z wiadomych przyczyn spałem do 16:30, na śniadanie obejrzałem meczyk, zjadłem pizzę.

ogółem rzecz biorąc laba :D ale nie taka zupełnie bezowocna. przynajmniej muzycznie. Andreya Triana - śpiewała dla Bonobo, teraz Bonobo gra dla Andreya'i. polecam. poza tym nie pamietam już dokładnie gdzie, ale gdzieś w internecie można było odsłuchać rojksopowego seniora, co dziwiło mnie z tego względu, że premiera dopiero 13.09.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty szósty.

piątek, 246.

jak się uprzeć, to jeden z najcięższych dni dotychczas.

rano zostaliśmy we trójkę. cały dzień na spidzie, stresie i w totalnym burdelu.

projekt nie widzi ciągle światła dziennego, rano nie mamy prawie nic do wrzucenia na plansze...

jakimś cudem zrobiliśmy z A i A na prawdę masę rzeczy i wszystko się udało. 23:15 - mail do drukarni z pdf'em. 23:55 - graiczny termin wysyłki.

końcówka była bardzo gorąca, ale przeżyliśmy tego wieczora katharsis, jakiego wszyscy pragnęliśmy.

do domu wracałem na piechotę w poczuciu spełnienia.

zbierając skrawki pamięci do kupy, gdzieś wcześniej zgubiłem fakt zapisania się na seminarium z Revit'a, a także dowiedziałem się, że nie ma czegoś takiego, jak alkoholizm.

w weekend pierdzielę wszystko, komp w robocie, należy się chwila spokoju!

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty piąty.

czwartek.

dzień wcześniej wszystkie wypoczęte po wakacjach dzieciary poszły do szkoły. ja w tym roku przeżyję chyba jakiś wstrząs, skoro ostatni semestr nauki za mną...

powinienem dziś oddać krew, ale niestety plany się lekko zmieniły, jutro oddanie konkursu, a ja znów śpię w biurze. poziom bluzgów osiągnął już półtorej bramnej, zatem robi się gorąco. od wczoraj nie ma F, rano zespół opuści G.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty czwarty.

powrót doktora Pe.

powiedzmy, że korekta mnie nie załamała. potem w biurze.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty trzeci.

wtorek.

pierwsza noc spędzona w biurze. właściwie kiedy wieczorem dobierałem moje szczęście z dworca, nawet nie byłem do końca świadomy, że nie było jej dwa dni. generalnie w biurze panuje czasoprzestrzenny chaos.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty drugi.

chwała kalendarzowi i poczcie google. bo od tej pory mniej więcej wszystko mi się miesza.

zasadniczo bardzo prężnie zaczęliśmy działać przy sinfonii. termin do piątku. wziąłem na siebie projekt sali koncertowej - akustyka vineyard'a mnie nakręciła, gdy o tym wszystkim czytałem, więc powinno być dobrze.

oficjalne urodziny A. pierwszy wyjazd K.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty pierwszy.

niedziela. znów nie pamiętam.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty.

coraz bliżej teraźniejszości.

sobota też w pracy. w perspektywie kilka dziur w kalendarzu związanych z wyjazdami K. najbliższa dziura już w poniedziałek, Warszawa.

a tymczasem w biurze krótka impreza urodzinowa A. 100lat.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty dziewiąty.

spotkanie z Z, pogaduchy w tematach, o których zwykle mogę co najwyżej poczytać, bo nikt się specjalnie na tym nie zna.

zagalopowałem się lekko, bowiem 22 sierpnia (234) zainstalowałem sobie w domu dodatek w postaci kota.

miesięczne szczenie nauczone walenia w kuwetę i piszczenia w ramach "jestem głodny" zakochało się we mnie, a ja w nim. przydzielone mi razem z wyprawką, zatem dopiero tego dnia (239), po nocy, we fresz markecie kupowałem mu kolejne saszetki nieziemsko kuszącego żarcia. zapach wali pałą po kolanach, a kot wpiernicza to w zastraszającym tempie.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty ósmy.

czwartek.

na mailu pierwsze, wspaniałe zdjęcia z Kazachstanu. "5 dni w pociągu". nie wiadomo czy zazdrościć. przygody na pewno, warunków to już sam nie wiem.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty siódmy.

biurooooooo.

środy też nie pamiętam, nawet na mailu puchy...

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty szósty.

biuro? biuro.

na mailu wieść o wygranej na freedom symphony wejściówce.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty piąty.

ponownie w biurze, na ekranie projekt plakatu warsztatów kabaretowych.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty czwarty.

niedziela, której szczegółów nie pamiętam.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty trzeci.

znów biuro, znów cod, na mailu ciekawostka - P jutro jedzie do Kazachstanu.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty drugi.

...? pewnie w pracy

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty pierwszy.

znów w biurze, ale tym razem bebeclub, kolejne niesamowite zdjęcia od M na mailu, a wieczorem upragnione spotkanie z F w sprawie dyplomu, który zbiera kurz.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty.

zasadniczo nadal model, w przerwach si-oł-di z F.

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty dziewiąty.

uwolniony od wizualizacji (przynajmniej na jakiś czas) przejąłem od G modelowanie zabytków na sinfonię.

konkurs dość poważny, duży, nikt na niego nie ma póki co czasu, ale przynajmniej otoczenie zaczęte... zobaczymy jak to dalej pójdzie.

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty ósmy.

zasadniczo mam jakieś trzy tygodnie w plecki. oto dlaczego:

228: męczarnia z wizualizacjami, najbardziej niewdzięczny temat jakiego się podjąłem...

niedziela, 22 sierpnia 2010

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty siódmy.

powiem tyle - spaliśmy po weselu do 19:00, jakieś pytania?

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty szósty.

ślub. zatem sobota.

wyszykowałem się dość wcześnie. jako świadkiem miałem uczestniczyć we wszystkim, zatem dla mnie impreza rozpoczęła się już przed południem.

padało. B ze spokojem jednak stwierdził, że pewna dość dokładna prognoza zapowiada na 16:00 słońce. o 17:00 miała być msza.

już na samym początku poleciała gafa, zapomniałem krawata, więc trzeba było się po niego wracać. dobrze, że było dużo czasu, a kiedy nad tym dłużej pomyślałem, zgodnie z przyszłą teściową przyszłej żony mojego przyjaciela stwierdziliśmy, że skoro się na początku coś nie udało, to cała reszta pójdzie gładziutko, bez potknięć.

i tak było. wszystko niemal jak w zegarku.

nie będę wszystkiego opowiadał, bo co prawda blog ma mi przypomnieć, co się działo ze szczegółami, ale nie będę miał z tym wydarzeniem problemu. zapiszę tylko kilka najciekawszych dla mnie momentów.

na samym początku - olśnienie gdy wszyscy przyjechaliśmy do domu panny młodej. coś pięknego, a gdy stanęli razem - nie miałem wątpliwości, że ci ludzie byli, są i będą dla siebie.

kolejnym takim momentem była na pewno sama przysięga - przeszli przez to z elegancją, bez płaczu, było tylko jedno delikatne, niemal niewyczuwalne zachwianie się głosu, ale to tylko dodało uroku.

po deszczowym dniu na prawdę słońce wyszło o 16:00, potem dość często zaglądało do kościoła. a kiedy jako ostatni z K złożyliśmy parze życzenia znów przyszły chmury, zatem pogoda jak na zamówienie ;)

potem było już tylko mnóstwo szczegółów, które jeśli trzeba będzie, przypomnę sobie. na pewno zapamiętam taniec z młodą, to co mi wtedy powiedziała o przysiędze i to że całą resztę dnia przetańczyłem z K. do ostatniej piosenki tańczyliśmy na sali razem z młodymi i świadkową, także obowiązek został spełniony z nawiązką.

wychodząc jako jedni z ostatnich kładliśmy się spać po 5tej.

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty piąty.

piątek.

ze względu na szpak'a i wizualizację nie potrzebowałem budzika. wstałem o 6:55 nie mogąc już spać. zbyt wiele pracy, aby pozwolić sobie na poranne drzemanie.

co ciekawe, specjalnie po to, abym mógł przyjść jako pierwszy do biura (a to dopiero trzeci dzień) dostałem do niego klucze. zdziwiłem się jednak potężnie, bo F i G wciąż tam siedzieli.

wszyscy próbują kończyć swoje. ja formularz i wizkę, G wieżowiec, F poddasze, A jeszcze coś innego. ogółem konkurs stoi w miejscu.

codzienna przerwa jak zwykle, tym razem na obiadek :) zjadłem szybko, wciąż zestresowany, potem odwiedziłem jedno miejsce, ale okazało się, że kicha, nieczynne, zatem postanowiłem to załatwić wieczorem. tego dnia i tak musiałem wyjść wcześniej z pracy, w końcu jutro wielki dzień B.

zatem zakończyłem wszystko co miałem ukończyć, dogadałem telefonicznie sprawę wizki i zdaje się, że klient jest nieco nieadekwatnie wymagający względem tego, co sam może zaoferować...

no ale nic, od wieczora myślałem już tylko o sobocie.

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty czwarty.

no, teraz już się będą zgadzać wszystkie numerki.

czwartek.

ogólnie rzecz biorąc spędzony w pracy, choć tak jak dzień wcześniej, miałem coś swojego do załatwienia i z tego względu opuściłem szklane wrota na godzinę, czy dwie.

przyszły nowe pliki, okazało się, że prędzej zrobię wszystko od nowa, niż gdybym miał się pokusić o poprawianie tego co już zrobiłem. mówi się trudno, siedziałem od zera nad tym samym.

nie do końca pamiętam czego dotyczyła moja wypadowa przerwa. w morzu godzin spędzonych w biurze to zresztą i tak tylko kropla.

w domu byłem... póóóźno...

środa, 18 sierpnia 2010

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty drugi...?

środa. szit. na dobrą sprawę zgubiłem gdzieś numerki. środa to jest dzień 221, 222 dopiero w czwartek, zatem zgubiłem... niedzielę po grillu u F.

cóż w niedzielę niestety niezbyt dobrze wiem co się działo... bo pomyliłem ją z poniedziałkiem, zatem od dnia 213 należy przybrać korektę na numery aż do 222.

było nie było w środę wyruszyłem do ARCHICO - do biura w którym zatrzymam się na chwilę lub dwie aby podjąć się konkursu. i dlategóż właśnie nie pisałem przez ostatni czas, pracy mam na prawdę sporo, a że zgarnąłem swój komputer do pracy, robię tu też swoje zlecenia. zatem środę spędziłem na garncarskiej.

zaznałem najlepszej pizzy w szczecinie od grubego benka i zacząłem pracę nad zleconą wizualizacją. szkoda, że na koniec dnia okazało się, że otrzymałem złe pliki elewacji. cały model, tekstury i cała praca poszła fpizdu... to potwierdziło regułę, że nie ma łatwych zleceń.

w ciągu dnia wyskoczyłem tylko na szybką, mrożoną kawę z B, co by omówić ślub, wesele i wszystko co z tym związane. zatem w sobotę spełnię najważniejszy przyjacielski obowiązek. jak już pisałem, to dla mnie zaszczyt i sprawa najwyższego priorytetu, więc od tego dnia zżerała mnie trema, abym nic nie spartolił.

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty pierwszy.

wtorek.

umówiony dwa dni wcześniej wyjazd rekreacyjny nach Kobylanka.

ogółem rzecz biorąc jak zwykle spóźnieni na PKS, ale dojechali.

zawitaliśmy tam tylko na chwilkę, bo zaraz po zapoznaniu się z jednostronnie wąsatym rumcajsem wyruszyliśmy na małe zwiedzanko do stargardu. kościół mariacki dał mi w czachę, kiedy mieliśmy zejść z wieży, istny koszmar wąskich, płytkich schodów i gigantycznych wysokości. biorąc pod uwagę, że szczam ze strachu stojąc w oknie parteru, te "dziesiąt" metrów zrobiły na mnie wystarczająco duże wrażenie, abym na długi czas pamiętał, żeby nie wchodzić w takie miejsca.

po stargardzie marianowo - niesamowita miejscówka. dom chlebowy ciekawy, niekoniecznie typowa agroturystyka, ale wyroby pierwszorzędne. brakowało tylko miejscowego piwa i mógłbym się w tym miejscu zatrzymać na dłużej. jadąc dalej trafiliśmy do równie ciekawego miejsca, którego jednak nazwy nie pamiętam. w każdym razie okołokościelny zespół dobrze mi się teraz kojarzy jako wylęgarnia artystów.

z tego miejsca szybko przez Pęzino i późnym wieczorem znów byliśmy w domu hobbita. po udanej kolacji wsiadka w samochód i do domciu - spać...

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty.

poniedziałek.

eee... yyy...

niewiele wiem, niewiele pamiętam, zatem znów zasięgnę do poczty...

ach no tak!
weekend poza domem zaowocował, sam z siebie, trzema ciekawymi propozycjami. G zaproponowała wspólny start w konkursie architektonicznym, natomiast na mailu i telefonicznie zgłosiły się do mnie dwie osoby, jedna do wizualizacji, druga do stronki. kto by pomyślał - siedzę, piję piwko, słucham muzyki, szaleję, kąpię się w jeziorku, a praca sama się znajduje. lowli!

zatem poniedziałek był dniem spotkań. najpierw podróż na prawobrzeże, a nieco później spotkanie nad odrą. oba udane i z ciekawą perspektywą.

wieczorkiem z kolei otrzymałem od M mailową niespodziankę. oto jedna z nich - moje ulubione:




późnym wieczorem trafił w moje internetowe łapki mail ze szczegółami dot. szpak'a, zatem robi się poważnie.

z tego co pamiętam przed spaniem zaczęliśmy oglądać trzecią część gwiezdnych wojen. (druga obejrzana na 7 razy)

"nowy rok" dzień dwieście dziewiętnasty.

niedziela. właściwie TO był dzień w którym usłyszałem mojego dramowego guru. jeden z piękniejszych dni tego roku - wstać, ubrać buty i pójść chłonąć muzykę.

utopijnie niemal.

6 rano już ruszyłem w stronę dworca. podładowana za zeta komórka (szacunek dla organizatorów za taką organizację) doprowadziła mnie dżipiesem na miejsce. i teraz już zostało tylko czekanie na pociąg, przejazd do kutna, przesiadka i podróż do domu.

pomijając fakt, że osobówka z płocka to był jeden mały wagonik, a w interregio do szczecina zwiedziłem tylko korytarz, było ok, bo po 14:00 byłem już w domu. w i-er'ce spotkałem K, DJ'a z alter, ale poza tym towarzyszyła mi tylko empetrójka i słuchawki za 3,60. jakość tak marna, że w sumie zastanawiam się dziś, dlaczego sam sobie nie śpiewałem. byłoby to równie żenujące akustycznie, a zaoszczędziłbym dla świata baterię AAA.

doczłapałem do domu, prysznic i... myślałem, że pójdę spać, a tu niespodzianka. dotrwałem do samego wieczora, mimo że na oparach życiowej energii.

podsumowując festiwal - wiele ciekawych nowych dźwięków, wiele doświadczeń i nauczka na przyszłość.