czwartek, 29 lipca 2010

"nowy rok" dzień dwieście dziesiąty.

po poprzednim, niezbyt udanie zakończonym wieczorze dzisiejszy poranek o czymś mi przypomniał.

przypomniał, a przede wszystkim udowodnił, że owszem, pewne rzeczy przemijają, ale tylko wtedy, kiedy sami damy im odejść.

śniadanie za 5,35 z niewypitą herbatą i pewnie nie tak smaczne, jak wtedy, kiedy ja go nie robię, ale wartościowe chyba bardziej, niż te sprzed kilku miesięcy. bez przyzwyczajenia, bez rutyny, bez zapowiedzi.

moja, ledwo tknięta, ale zielona - dawno nie przyrządzana. z kubków zdążyło odparować z 10% wody, ale to nie ważne, bo prawdopodobnie do końca życia będę się "użerał" z niedopitą małą czarną w czerwonej filiżance, czy to ze spodeczkiem, czy bez.

wieczorny prysznic przyniósł mi pewne przemyślenia, które wzięły się w sumie z błahostek, jak plany na jutrzejszy wieczór i zgubiona część kalendarza. najważniejsza część. jutrzejszy kawalerski pokazał mi jak lustro, że przez sporą część ostatnich pięciu lat byłem bardzo przyzwyczajony do noszonych codziennie różowych okularów. przyzwyczajony tak bardzo, że ten róż stał się moją rzeczywistością, mimo że przykrywał ogólny brak kolorów. coś jak wtórnie pokolorowany czarno-biały film - ogląda się nieźle, dopóki do świadomości nie dojdzie, że ktoś musiał ostro zachachmęcić, żeby to wszystko wyglądało tak jak powinno, żeby nikt nie gadał.

przypomniałem sobie, że B kilka razy na początku wspomniał o tym i owym, coś się nie układało, coś nie było jeszcze do końca jasne, ale wszystko się tak dobrze ułożyło, że później nie słyszałem, ani nie widziałem nic. kto wie, może dobrze zatuszował, ale fakt faktem, nie dało się tego zobaczyć. a u mnie? totalnie odwrotnie. no ale widzę to dopiero teraz, patrząc z dystansu. żaliłem się wielokrotnie i coraz częściej, ale też wiele razy siedziałem cicho. sporo tego było.

---

cały dzień generalnie przed monitorem - praca, a na koniec dnia filmy. wchodzę w te migoczące obrazy całym sobą i pewnie stąd te przemyślenia. tak samo z książkami. zdaje się, że aż za bardzo, bo szczerze obawiam się dalszych stron chrztu, który odłożyłem na dłuższą chwilę, ze względu na brak potrzeby jeżdżenia publicznymi środkami transportu.

dziś obejrzany Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi (How to Lose Friends & Alienate People). ostatnio, nie pamiętam w sumie kiedy, choć można to sprawdzić, tylko po co, trafiłem na tej samej stronie na apartament. (musiałem sprawdzić - to było w zeszłą sobotę). kiedyś ścieżkę dźwiękową do tego filmu poleciła mi M. upewniłem się tylko w tym, że miała gust odkąd ją poznałem. film zakręcony i godny obejrzenia (Wicker Park).

filmy na iplex'ie, seriale na iitv. od wczoraj oglądam The Big Bang Theory polecone przez B.

---

ostatnio ten temat często do mnie wraca, temat czasu, nie tego który upłynął, ale tego, który pozostał. matematyka przeraża - wystarczy, że dziennie poświęcam na coś jedyne 15 minut - jeśli będę to robił do końca życia, zajmie mi to 1% czasu istnienia. schizuję się więc coraz bardziej, że tracę życie oglądając serial, dosypiając rano, może nawet pisząc tego bloga.

"nowy rok" dzień dwieście dziewiąty.

środa.

rano po bułki do piekarni, spacer pod fontanny, a po powrocie do domu trochę pracy, odwiedziny B w sprawie strony jego makieciarni, potem chwila relaksu - gierki i muzyka.

po 17:00 zaległe sukienki, bluzeczki itp. zniosłem dzielnie i kiedy już wyszliśmy z ostatniego, mieniącego się kolorami sklepu z damskim odzieniem rozpoczął się dłuuugi wieczór. plan bycia w trzech miejscach okazał się wykonalny - zatem najpierw na deptaku przy dobrym piwie u francuza, potem przy błoniach istnie męska posiadówa przy alkoholu i xboxie, a nieco po północy hormoniszcze.

po drodze do domu kebabik i można było paść i obudzić się po południu :D

środa, 28 lipca 2010

"nowy rok" dzień dwieście ósmy.

wtorek.

najgorszy dzień w życiu.

apel:

mężczyzno, wymieniaj obuwie na nowe regularnie! niestosowanie się do tej reguły grozi dniem w którym przyjcie Ci kupić dwie pary!

istny koszmar mówiąc szczerze, a wyszło jak zawsze. w każdym razie mierzenia miałem dość.

w przerwie odebrałem z awizo przesyłkę, którą był film wygrany na portalu gay&les... nie pytajcie...

wieczorem w nagrodę za dzielne wytrzymanie w obuwniczych film na zamku, a potem ulga na materacu i lulu. ech...

"nowy rok" dzień dwieście siódmy.

poniedziałek.

czasowo drastyczne, jak zwykle, pakowanie i pędem na dworzec. w osobówce do świnoujścia znalazłem się w ostatniej chwili, na drugim końcu pociągu, bo jak idiota poleciałem na pociąg górą, zamiast dołem, no ale cóż - panika skróconego czasu na reakcję. jako że po przejściu części pociągu natknąłem się na jego koniec w samym środku - musiałem szybko wylecieć i przesiąść się o wagon dalej na stacji szczecin-port. potem już było ok. w poniedziałkowym metro opis masakry z parady miłości, którą zapewne wznowią pod inną nazwą i przez innych ludzi. i w zasadzie tyle pamiętam z samego przejazdu.

na miejscu w międzyzdrojach wypogodziło się, ale na szczęście nie było jakoś przeraźliwie gorąco. na plaży tłum. między wydmami a wodą było widać tylko ludzi, parasole i parawany. wzdłuż brzegu pełno fortyfikacji, kanałów i innych budowli z piasku. ruszyliśmy zatem na zachodnia plażę, dostępną z obrzeżnych części miasta, o wiele mniej zaludnioną, bo przeznaczoną na pobyt ludzi ze swoimi ukochanymi zwierzątkami. żadna kupa między palce się na szczęście nie wpakowała, było spokojnie, woda dość zimna, ale dało się wejść. godne zapamiętania ogółem - wejście oznaczone literą K - łatwo będzie zapamiętać :)

nadmorskie klimaty dość nudne, więc pojawiły się plany wrześniowe - praga i polskie góry. jak wyjdzie - się okaże.

o osiemnastej już siedzieliśmy w pociągu - raz, że tam na prawdę nie ma co robić, dwa, że esemesem przyszło wezwanie do pracy na szkolenie. zatem zmyliśmy się, aby na miejscu w szczecinie móc jeszcze zahaczyć deptak, wypić piwko (żywiec porter - znośnie :) ). potem z A i H rab, nocne gaworzenie w kuchni i w końcu kimka. ja na kanapie w kuchni oczekiwałem powrotu kobiety pracującej i jakoś około drugiej pojawiła się i można było w końcu zwlec się i położyć normalnie, jak człowiek.

"nowy rok" dzień dwieście szósty.

niedziela.

jakieś dzikie zakupy w stylu pęseta, pilniczek, waciki i niwea. nie dla mnie to wszystko na szczęście - co prawda wielkiego problemu nie było, ale krępacja wzrastała wraz z czasem który spędzałem przed masakryczną ścianą z różnymi przyrządami do pseudo-masochistycznych czynności pielęgnacyjnych.

poza tym niewiele, ale wystarczająco do zaplanowania poniedziałku. nowy grafik K dał nam dwa następne dni wolne, zatem wieczorem tuż przed spaniem pkp.pl, rozkład pociągów i rano nad morze.

"nowy rok" dzień dwieście piąty.

sobota.

dziura ogółem rzecz biorąc. prawdopodobnie przed kompem nad zleceniami.

"nowy rok" dzień dwieście czwarty.

piątek.

w planach kilka spotkań, dwa z nich udane - jedno w sprawie kawalerskiego, drugie co prawda na stopie koleżeńskiej, ale jednak biznesowe. wieczoru nie pamiętam, ale bynajmniej nie dlatego, że było grubo, ostatnio jest po prostu mało imprezowo.

piątek, 23 lipca 2010

"nowy rok" dzień dwieście trzeci.

czwartek. tu już trochę więcej.

ostatnio albo zjada mnie stres, albo pożera ta wszechogarniająca duszność. pogoda już nie jest taka piękna, ale nadal nie ma czym oddychać.

ogólnie rzecz biorąc czwartkowy weekend elegancko spędzony na kinie w porncornem i pepsi, potem na deptaczku z piwkiem i margaritką, potem dobitka ze znajomymi i na koniec chwila w hormonie. stwierdzam co następuje: przyda się jeszcze wydłużyć detoks, bo wcale mi się tam jakoś rewelacyjnie nie siedziało.

no i proszę, niby trzy dni, a nie ma o czym pisać.

"nowy rok" dzień dwieście drugi.

środy raczej też niespecjalnie.

chyyba C u mnie był ale na prawdę nie do końca jest to dla mnie jasne. ostatnio stwierdziłem, że weekendy już nie istnieją, a co dopiero, żebym miał rozróżniać dni tygodnia.

poza tym odpoczywam, ot co.

"nowy rok" dzień dwieście pierwszy.

wtorek.

podczas wyjazdu zdążyłem dojrzeć na termometrze 18 stopni, gdzie zimno robi się przy dwudziestu pięciu.

wtorek jednak zaskoczył powrotem upałów.

ogólnie to wtorku nie pamiętam...

wtorek, 20 lipca 2010

"nowy rok" dzień dwusetny.

200. poniedziałek.

poranek nie taki tragiczny, chcieliśmy się porządnie wyspać. prysznic, parówy, bułki, sok i w drogę. tego dnia już dość ciepło, jakby upały miały wrócić do szczecina razem z nami.

jeszcze przy śniadaniu nie wiadomo skąd padło pytanie o różnicę, między bólem, a cierpieniem. jak na kabareciarzy to dość ostra schiza, no ale nie przypominam sobie skąd się wziął temat. odpowiedź powaliła mnie, tym bardziej, że był to totalny spontan bez namysłu (choć to chyba najlepsza odpowiedź jaką można usłyszeć):

niektórzy lubią ból, ale nikt nie lubi cierpieć...

chłopaki - szczerze się Was boję ;P

pobity rekord - półtorej godziny jazdy z zamkniętymi szybami i dokręconym na maksa grzaniem. dodatkowo radio maryja na full i wpieprzanie bułek bez popity. pod koniec już dość wariacko, a kiedy tylko zatrzymaliśmy się na stacji - mega ulga.

wnioski z jazdy - następnym razem w kurtkach i z termosem gorącej herbaty. kolejny wniosek - radio maryja reza mózgi swoich słuchaczy. gorszego medium nie znam, dziwię się, ze ktoś może tego słuchać ze spokojnym sumieniem, np codziennie rano, jak nie powiem kto.

im bliżej szczecina tym mniej muzyki, mniej gadania, każdy już chciał być na miejscu. cisza została w pewnym momencie przerwana. na hasło "brama" cała trójka zaczęła wrzeszczeć, a ja już tylko siedziałem, bo było mi to bardzo obojętne, nie da się zresztą zrozumieć tego wszystkiego. nie zapytałem się o sens "bramy", nie pytałem się też o Black Red White. zostawiam to do rozstrzygnięcia na później.

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty dziewiąty.

niedziela.

dość ciężki poranek, w końcu po całym dniu w samochodzie spaliśmy może z 6 godzin i już trzeba było wstawać. na śniadanie zamówiliśmy sobie dwie jedynki, dwójkę z jajkiem i szóstkę. zestawy śniadaniowe obfite jak te muchy, toteż najedliśmy się i można było sunąć dalej. cel tego dnia - Lipsko - za Radomiem. zeszło szybko. droga elegancka, przejazd bez zakłóceń i na miejscu półtorej godziny wcześniej niż wskazywała nawigacja.

po drodze obgadane dość szczegółowo wspólne plany na po powrocie do szczecina.

na miejscu z kolei świetna pogoda na występ. sporo czekania i dość nieciekawe problemy techniczne, więc dobrze, że byliśmy wcześniej. sam występ wyszedł super, choć chłopaki już po mówili w samochodzie, że to i tamto do zmiany, bo plener, to nie teatr. no ale jak dla mnie to trudno coś tu wykombinować, kiedy program mają inteligentny, spójny i wysmakowany, a w plener najlepiej uderzyć z "kurwami", "pierdolami" i prostym żartem rodem z kawałów poprzedniego dziesięciolecia.

po występie prosto do auta, bo przed nami znów jakieś dwieście klocków. kierunek Warszawa, w której wszystko jest zamknięteee!!!

na szczęście P dzięki siłom nadprzyrodzonym zamówił pizzę z zamkniętej pizzerii, potem poszliśmy o zamkniętej stacji, by kupić zamknięte w butelkach piwko i poszliśmy do zamkniętego mieszkania P, aby przesiedzieć pół nocy dzierżąc w dłoniach na zmianę butelki i pady od iksboksa, w którym wszyscy zakochaliśmy się. trudno zresztą nie zakochać się w konsoli z taką grafiką wyświetlaną notabene przez projektor Full HD.

kładłem się spać, a zamykając oczy widziałem tylko zieloną murawę wirtualnego stadionu FIFY 10.

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty ósmy.

sobota.

rano szybkie pakowanie i wyjazd ze szczecina. od rana pogoda nie-tego co jak się później okazało - wyjechało razem z nami. cały dzień pod burzowymi chmurami daje w kość.

350 kilometrów w jakieś 8 godzin. okrutnie. a to dlatego, że po pierwsze - korek przed nowogardem. po drugie korki w innych miejscach, a po trzecie - próba jazdy na skróty z GPS'em, która skończyła się jeżdżeniem po jakichś polnych drogach i ostatecznie dobrnięcie do miejsca, które wg mapy istnieje, ale w rzeczywistości niekoniecznie. ślepa "uliczka" z napierdzielającym dziko deszczem - szybki odwrót, bo komórki już wysiadały, a pół mapy wyleciało nam przez okno.

miejsce mega urokliwe. chyba jedyne, które nie przypomina typowej polskiej miejscowości nadmorskiej, bo przynajmniej dla mnie jedyne, w którym można jechać ulicą tuż przy plaży. poza tym ten cypelek - rewelacja, lepszego miejsca nad morzem do wakacjowania chyba nie ma. no jeszcze tylko by się pogoda przydała, ale to najwyraźniej nie tym razem. mowa o Rewie - miejscowość nieco na północ od Gdyni.

przed występem sporo zamieszania, dużo deszczu, stąd zalany laptop i wkurzony akustyk. sam bym się wkurzył - sprzęt warty kilkadziesiąt tysięcy zalany wodą to mało pocieszające. ale jeszcze zanim nastąpił pogodowy kryzys dało się wysłuchać dwóch występów. pierwszy - pożal-się-boże lachon, "majnłodsza i najpiękniejsza wśród pracowników gminy" dała koncert. szczerze się nie będę wypowiadał, nie lubię być niemiły. drugi występ za to był bardzo na poziomie, dziewczyna zaproszona na ten wieczór chyba na zasadzie przeciwieństw względem tej pierwszej.

występ sobotni się jakoś udał, ale zupełnie nie wyszedł planowo. miał być plener, a skończyło się na jakiejś salce, świetlicy, łotewer. w każdym razie roboty to ja za wiele nie miałem, ale ludzie dopisali i wyszło dobrze. szkoda tylko, że skończyliśmy na chwilę przed północą, bo czekało na nas jeszcze 150 km do Chełmna. hotelik zacny, nie powiem, ale kilka rzeczy do zmiany - wszechobecne muchy i przykrótkie kołdry. no i ciepła woda w nocy by się nadawała całkiem.

gdzieś tam jeszcze w trakcie jazdy w stronę Rewy dość sporo przeróżnych sytuacji, które bez kontekstu pewnie już tak nie bawią, zatem pominę to i nawet nie będę sobie tego próbował przypominać. w każdym razie było ciężko.

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty siódmy.

piątek.

dyplom, poza tym najszybsze zlecenie w życiu. cały dzień właściwie zleciał na pracy o ile pamiętam.

piątek, 16 lipca 2010

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty szósty.

czwartek.

kolejne życiowe doświadczenie, powinienem sobie zacząć zbierać znaczki dzielnego skauta. tym razem znaczek z nożyczkami. albowiem - obciąłem sobie włosy. oczywiście ze wsparciem, bo zostałem najsampierw przycięty, ale później cała robota wykończeniowa własnoręczna. efekt... cóż, no uznajmy, że przynajmniej nie jest mi tak gorąco w głowę.

drugie pół czwartku zepsute przez świadomość o poniedziałku, jaką nabrałem zupełnie przypadkiem. ale nie chce mi się o tym pisać.

wieczorem po pierwsze rozmowa ze współorganizatorami ART Party, potem obiadokolacja, po 22:00 amfiteatr. wspaniałe wydarzenie szopenowskie okazało się największą wakacyjną bujdą. nie dość, że muzyka z CD, to te wizualizacje gorsze niż z windows media playera. 5 minut i nas nie było.

końcówka dnia z butelką na deptaku. i wsio.

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty piąty.

środa.

miała być próba, ale została przełożona na dzień kolejny.

ostatnio w ogóle tuż przed próbą M zrobił nam relację w temacie niemożności kupienia wentylatora. w tesko 4 palety zeszły przed dziesiątą rano, w kastoramach też już nic nie ma, ogółem towar z popytem.

z ostatnich nowości w moim życiu - położyłem pierwszą w życiu farbę. stres, bo chodziło o włosy, no i wiadomo, że nie moje, więc starałem się, i wyszło to jakoś. wyszło tak, że żyję nadal, co znaczy, że chyba sobie nieźle poradziłem.

środy też już z grubsza nie pamiętam. dużo roboty ogólnie ostatnio.

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty czwarty.

wtorek.

rano dostałem niemal, za przeproszeniem, kurwicy. z braku posiadania sieciówki przez wakacje postanowiłem rano nabyć bilet na podróż w stronę uczelni. NIKT w okolicy przystanku nie miał wydać z 50zł, NIKT nie miał też jak ich rozmienić. uderzyłem więc w spacerek i jakoś to wyszło, ale całe durne zamieszanie z kupnem tego małego, papierowego gówna, było czasowo równe temu ile zajęłoby mi przejście się na żołnierską. spóźniłem się zatem, ale cóż. i tak niewiele z tego pożytku. nadal jestem bez pomysłu więc rozmawialiśmy. dłuższa pogawędka z wymianą poglądów, które, jak się okazuje, są coraz bardziej rozbieżne, ale to może w końcu poskutkuje jakimś efektem na zasadzie "nie zrobię tak jak chce mój promotor". oby.

nie pamiętam już większości dnia, wiem za to jak się skończył - filmem na zamku. filmem przezacnym, którego tytułu nie pamiętam, ale jak mi się jeszcze kiedyś nawinie - pewnie chętnie obejrzę. po filmie soczki w monopolu i do domciu, posiedzieć z F przy drinczku i makaronie.

i jakoś tam wyglądał wtorek. więcej grzechów nie pamiętam.

poniedziałek, 12 lipca 2010

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty trzeci.



Tego słucham sobie przy robocie ostatnio. wesoło i wakacyjnie. a wakacyjnie jest ponad miarę. temperaturowo na pewno.

poniedziałek.

płakać się chce. dyplom mnie po prostu upośledza, robi mi siekę z mózgu.

praca. dużo, ostatnio na prawdę dużo.

od piątku poszło 6 butelek - 9 litrów wody. dziś kupiłem kolejną zgrzewę i najwyraźniej się to na tym nie skończy, bo prognozy nie wyświetlają liczb z przedziału poniżej 30 stopni.

dodatkowo zakupione zostały kształtki silikonowe do lodu i spryskiwacz do roślinek, żeby się od czasu do czasu zwilżyć.

wieczór w kontrastach - próba kabaretu, niezłe jaja i jak się okazuje - nie bez problemów z tym udźwiękowieniem. ale jeszcze w środę powtóreczka, więc chyba nie spalę występu ;P

a teraz znów do roboty i kto wie, czy nie zawalę dzisiejszej nocy. na prawdę bardzo bym chciał pchnąć ten pieprzony projekt magisterski. gorzej, że jak tylko o nim pomyślę, to robi mi się niedobrze.

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty drugi.

niedziela.

dzień z życia wycięty. zarobiony na śmierć. nawet wieczorem przy meczu siedziałem z notatkami i planowałem kolejne kroki w projektach.

frustruję się coraz bardziej przy dyplomie. sam już nie wiem o co chodzi, czy to ja się wypaliłem, czy może temat jest nie dla mnie? a może za dużo w tym wszystkim ambicji i auto-pressingu? właściwie chcę zrobić dobry projekt, bo wiem, że potrafię, ale tą doskonałą postawę burzy fakt, że ten zawód mnie już nie jara tak jak na pierwszy, roku - teraz zdecydowanie wolałbym do końca życia nie mieć z nim nic wspólnego, jeśli tylko Bóg da.

na odstresowanie późnym wieczorem piwko, a potem spanko i byle do poniedziałku, choć wcale nie zapowiadał się lepiej.

niedziela, 11 lipca 2010

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty pierwszy.

sobota.

rano po śniadaniu bułeczki z jagodami, chwila przed telewizorem w oczekiwaniu na kwalifikacje f1, ale nie ma co siedzieć w domu. na rowery i do lasu. po drodze poznałem P i M, a kiedy już ruszyliśmy dalej i wjechaliśmy między drzewa - w końcu chłód!

dotarliśmy do ruin młyna - nad wodą jeszcze przyjemniej, bo od mini-wodospadu przyjemnie tryskała woda. płytko jak w kałuży, ale bardzo przyjemnie. klimatycznie. i pamiętliwie, urokliwe miejsce.

powrót do miasta z małą przerwą na poziomki i jagody przy alejce, z oddali głuche odgłosy jakiegoś festynu, a jak tylko wyjechaliśmy z lasu na drogę - buchnęło takim gorącem, że marzyłoby się zostać w tym lesie do jesieni.

do wieczora spoczynek, szybkie pakowanie i koło 19:00 na pociąg. znów kulki, parę notatek i niedokończona rozmowa.

do domu dotarliśmy akurat na końcówkę meczu o brąz. niestety Urugwaj znów 2:3. grali wielką piłkę, to im trzeba przyznać.

tuż przed spaniem dokończony temat z ważną pointą.

"nowy rok" dzień sto dziewięćdziesiąty.

piątek.

matko święto, pobudka o 6 rano, na pociąg niemal spóźnieni, ale szczęściem - jakoś udało się.

po drodze kulki, rozpuszczona czekolada i temperatura, która sprawiała, że marzyło mi się już wskoczyć do wody.

przesiadka w białogardzie na busa i jakoś przed dwunastą na miejscu.

leczo, chwila na posiedzenie w bezruchu, wyszykowanie rowerów i podróż do podborska z kocem, jedzeniem i oczywiście w slipach. woda. nareszcie. niestety pod nią przy tym gorącu nieco za zimno, a jak się wyszło - 5 minut i suchota. no ale zaliczyłem pływanie i było zacnie. po powrocie grill, piweczko, kiełbacha i karkóweczka (lub jakieś inne mięsiwo, nie znam się). rozmowy z Panią Mamą, a kiedy już dotrwaliśmy do wieczora, padłem jak mucha. 23:00 plater w łóżku - idzie spać.

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty dziewiąty.

czwartek.

poranna pobudka przyjęta niechętnie, ale przyniosła wiele korzyści. poza toną czekolady, darmową bułką, batonikiem i dwoma kawami spuściłem ze swojego krwioobiegu prawie pół litra krwi. zajęło to 3 minuty i 50 sekund. potem człowiek trochę odurzony ale po chwili można było już żyć normalnie. za 2 miesiące idę znowu - nic to nie kosztuje a pożytku na prawdę mnóstwo. polecam.

przy okazji w końcu, po niecałych 24 latach życia dowiedziałem się, jaką mam grupę krwi. A Rh+

po południu już tylko robota i pakowanie na rano.

czwartek, 8 lipca 2010

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty ósmy.

środa.

ciągle sporawo roboty ze stronami. zabawa w pozycjonowanie, uskutecznianie panelu administracyjnego itp, mnóstwo programowania, żeby ograniczyć każdorazowe, identycznie wyglądające problemy do minimum.

we wtorek minęło 25 lat od ślubu moich rodziców, którym gratuluję. moje pokolenie nie jest skore do tak trwałych życiowych wyborów, zresztą w sumie już ich pokolenie miewa problemy, żeby utrzymać w ryzach małżeństwo. niejedni spośród moich rówieśników mają ojca i matkę w dwóch różnych miejscach, więc dziękuję swoim, że dają mi taki przykład. w końcu świat zwariuje do końca tylko wtedy, kiedy wszyscy na to zezwolą.

ja nie zezwalam, lubię tą staroświeckość. żyjemy w czasach skrajnego wynaturzenia, ale to pozostawiam bez komentarza, każdy wie jak jest, tylko szkoda, że niewielu przyzna, że to wszystko jest chore i niepoprawne. sam się ugiąłem przed kilkoma takimi sprawami, co wydaje mi się bardziej porażką, niż postępem, no ale niestety - jestem dość uległym człowiekiem. ciężko nie ulegać tak wszechobecnej presji. epoka skutecznego prania mózgu, nic więcej. i mimo, że to chore, zaczynam z niepokojem odbierać Byreckiego jak jakiegoś proroka. w książce pisze o umysłowym zwyrodnieniu bardzo na wyrost, ale to chyba bardziej prawdopodobne, niż się może wydawać.

też chciałbym wierzyć, że [...] to nie nastąpi za mojego życia. za życia moich dzieci pewnie też nie. może dopiero wnuki, ale na pewno nie teraz [...]

wieczorny mecz nudny. wygrana Hiszpanii wydała mi się dość przypadkowa, tym bardziej, że nie miałem swojego faworyta, oceniam zatem dość obiektywnie. co do finału z kolei - bardzo wierzę w Holandię, która zaimponowała mi w połówce, Urugwaj tak samo - ma duże szanse pokonać Niemców. swoją drogą samoocena Holendrów mnie rozbawiła. podobno skończyła im się doba hotelowa, bo nie spodziewali się tak wysoko zabrnąć w tych mistrzostwach. ps. poprawka - u Niemców gra trzech Polaków. Trochowski - zwracam honor, wybacz.

co do meczu, jedna rzecz warta odnotowania. dość zabawna, stereotypowa scenka. przynieść ci kapcie? - usłyszałem, siedząc na fotelu, pijąc piwo, gapiąc się w zielony ekran.

za kapcie - należne buzi :* :D

środa, 7 lipca 2010

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty siódmy.

no to już jest - strona Szarpaniny - chyba jedynego, więc zarazem najlepszego szczecińskiego kabaretu. co bardziej złośliwi powiedzą, że skoro jedynego to jednocześnie najlepszego i najgorszego, ale jego wysoki poziom został dostrzeżony już wielokrotnie. z roku na rok coraz więcej się o nich mówi. z ostatnich ciekawostek - drugie miejsce na prestiżowym przeglądzie PAKA, dzięki czemu chwilę później przeżyli bodajże pierwszy raz w TVP2. dodatkowo otrzymali wsparcie od agencji Antrakt, która pod swoimi skrzydłami chowa takie sławy jak kabaret Limo, Kabaret Moralnego Niepokoju, Jachimka i wielu innych. można zatem śmiało stwierdzić, że Szarpanina przebiła się do polskiej czołówki i nie mają już nic wspólnego z kabaretem amatorskim.

zatem zakończyły się (przynajmniej te znaczne) prace nad stroną. zabieram się zatem za kolejne zlecenia, nie mniej ciekawe. ale o tym jeszcze kiedyś zdążę napisać.

poza pracą udało się wczoraj uderzyć na rower, jednak nie na długo. po wielkiej nocnej ulewie chmury nadal nie ustąpiły, wiatr również, więc trochę dawało po plecach. skoro nie na dworze, to pod dachem. obejrzałem mecz półfinałowy, podziwiając jak wspaniałych piłkarzy mają dwa niewielkie państwa. ile Polska ma obywateli? 40 milionów bedzie? aż sprawdzę dokładnie.

no jakoś tak. w 2008, przynajmniej wg. wikipedii, było jakieś 38,5 mln. Urugwaj ma nieco ponad 3. tam znaleźli chłopców, którzy potrafią grać. u nas znalazło się dwóch. Klose i Podolski strzelający dla Niemców, gdzie przy okazji ten pierwszy się do naszego kraju już w ogóle nie przyznaje. dobrze, że przynajmniej ten drugi nadrabia patriotyzmem.

i chyba tyle. po meczu lech/film/spać.

wtorek, 6 lipca 2010

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty szósty.

poniedziałek. poranne przebudzenie dość wczesne. jakbym znów wracał do kondycji sprzed paru miesięcy. najdziwniejszy poranek w moim życiu, bo pierwszy raz z przyczyn politycznych poczułem dreszcz na plecach. obudziłem się, zacząłem myśleć o tym, kto w końcu zostanie prezydentem i zrobiło mi się słabo na samą myśl, że mógłby wygrać J. na szczęście info sprawdzone na tvn24.pl wskazywało na dwu-i-pół-procentową przewagę Komorowskiego nad rywalem przy danych z 95% okręgów. brzmiało dobrze, ale po informacjach z wczoraj niczego nie można było być pewnym.

na szczęście udało się, panie Bronku. właściwie przyznajmy to szczerze - cieszę się, że nie wygrał pański kompetytor, ale skoro już na Pana głosowałem (no przynajmniej w pierwszej turze) to daj Pan czadu i pokaż, że "da się!". przydałby się w końcu ktoś mądry do sprawowania funkcji wizytówki Polski, a na takiego pan wygląda, więc powodzenia.

nawet, powiem otwarcie, dotarła do mnie jakaś refleksja gdzieś przez ostatnie dni, że może z tym Jarkiem to jakaś medialna nagonka, przesada ze strony Polaków, może padłem ofiarą zdania większości i skoro nie mam własnego, przyjąłem je jak własne, ale po stwierdzeniu męczeńska śmierć w odniesieniu do ofiar wypadku w smoleńsku, moje sumienie zostało błyskawicznie uspokojone.

no ale dość o wyborach. poniedziałek niemal w połowie spędzony przy php, szarpaninie i kilku innych stronach. mała rozgrzewka przed większym biznesem. przynajmniej taką mam nadzieję, tak to widzę :) niepoprawny optymista, co?

poza tym jakieś pomniejsze szpakowe zleconka, więc ogółem rzecz biorąc - zaczyna się powoli.

wieczorem znów skrable, tym razem przy drinkach z poweselnej wódki, poza tym świece itp.

a no i ciekawa opcja na połowę lipca od chłopaków z kabaretu, jadę z nimi na dwa występy puszczać dźwięki do skeczy :D w tygodniu poprzedzającym jeszcze jakieś próby, więc będzie na pewno ciekawie :)

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty piąty.

niedziela.

wszystko boli. jak dzień wcześniej.

no ale żyć trzeba. niedziela spędzona na dogorywaniu ale nie tylko. o 13 wizyta G i wspólne tworzenie kolejnej już strony dla szarpaniny. wkrótce premiera nieco odświeżonej, zmodyfikowanej wersji. się pochwalę jak tylko ruszy pod oficjalnym adresem.

kilka godzin babrania się w grafice i php, kilka spisanych pomysłów i wsio.

reszta dnia to już tylko dwie partyjki skrabli, wspólne gotowanie, masa makaronu zjedzona przez cały dzień.

ze względów, można powiedzieć zdrowotnych, bo ledwo się ruszałem, nie uczestniczyłem w wyborach. wstyd. po raz pierwszy w życiu, mając do tego prawo... zatem wieczorem wyrzuty sumienia, kiedy zobaczyłem sądażowe 51% dla kaczyńskiego. szedłem spać ze szczerym niepokojem o to, co się stanie z Polską.

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty czwarty.

piątek zakończony małym piwem ze znajomymi, potem szybko lulu co by wstać o tej szóstej.

sobota.

poranne budzenie masakryczne, ledwo ogarnąłem temat, no ale trzeba to trzeba. wyjechaliśmy. w stargardzie postój z oczekiwaniem na część załogi, z którą mieliśmy się tam spotkać. wymieniliśmy się składem osobowym i ruszyliśmy. 160 zwykłą pozamiejską. i to goniąc za księdzem. na szczęście byliśmy trzeci, drugi jechał M na motocyklu więc kiedy ksiądz dawał czadu, łatwo było ich znaleźć.

w drawnie w miarę szybko ogarnięci. mnóstwo twarzy ale tym razem trochę więcej znajomych. byli oczywiście wszyscy P, przyjechała też K, co było miłą niespodzianką.

gorąco. na wodzie to bardzo przyjemne, tym bardziej, że można było z kajaka śmiało wywalić w jezioro ręce i stopy, na których świeciły się moje, legendarne od samego początku spływu, "malinowe buty".

ruszyli. dużą ekipą, więc tuż przed drawą zbiórka, i potem już tylko 8 godzin pościgu w stronę bogranki, o ile dobrze kojarzę. po drodze rzucanie się rzeczną zieleniną, walka na wiosła, chlapanie, a im bliżej mety, tym więcej drzew. mijane prawą stroną. mijane lewą. dołem. górą. leżały wszędzie i w każdych możliwych kombinacjach.

szybko podsumowując było przezacnie - zmęczeni, z bolącymi rękami, ramionami i barkami dopłynelismy z K jako jedni z pierwszych. stworzyliśmy bardzo zgrany zespół, impreza się bardzo spodobała, także za rok, pierwszy weekend lipca - płyniemy ponownie.

wieczorem już w szczecinie padły propozycje wybrania się tam ponownie, jeszcze w te wakacje, z inną ekipą, więc się zobaczy :D

piątek, 2 lipca 2010

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty trzeci. suplement.

warto zauważyć, że jakoś pośrodku poprzedniego dnia nastąpił matematyczny środek roku. zatem jesteśmy w połowie, zaczynamy drugą. do pary.

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty trzeci.

piątek. czyli że dziś.

jutro ostra jazda w kajakach na Drawie, zatem piszę już teraz.

z rańca autografy w pleciudze na umowie, szybkie zakupki i smażenie naleśników. kto się załapał, ten zjadł.

potem głupia faza z kotem-kotką aż w końcu sami nie wiemy jaką biedne zwierze ma płeć. trzeba będzie wygooglać.

po południu wywiad z inżynierem duńczykiem, zimne frappe, spocony tyłek, zakupy na spływ. jak przystało na profesjonalistów, zaopatrzyliśmy się w prawdziwe piankowe laczko-skarpety, co by ze spokojem można było wyjść nogami prosto w mętną, usianą korzeniami wodę. całkiem wygodne notabene.

wieczorem to już tylko scrabble, a dalej to sam nie wiem, bo, prawda, dobrnąłem do teraźniejszości.

pozdro szejset, połamania wioseł.

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty drugi.

warto jeszcze zauważyć, że od środy mam na stanie lodówkę. pełnowartościową lodówkę z zamrażarką. za dziękuję i piwo.

czwartek.

ogółem rzecz biorąc marne spanie po tym alter ego przełożyło się na zrypany humor. dodatkowo doskwiera masakryczny gorąc, upał i skwar ze stojącym powietrzem na czele, i choćbym nie wiem jak długo się modlił, nie wywołam przeciągu, także mój wiatrak pracuje na 3 etaty.

od wczoraj na oficjalnym adresie wstępna, wyłącznie informacyjna strona projektu SZPAK 4 tudzież SZPAK 2010. najbardziej znana szczecińska impreza kabaretowa tym razem w listopadzie, pod koniec miesiąca przez trzy dni.

rozkręciłem się z robotą, non stop jak nie pleciuga to jakieś drobnostki przy ptaku, albo przy łowcach przygód, także jest OK.

wieczór miał być z leksza spierdzielony, ale wyszło na dobre.

podsumowanie wieczoru - zasmakowałem w hajnekenach i mam "nowego kolegę".

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty pierwszy.

środa.

wielkie przygotowania do imprezy. samodzielnie wykonane przypinki 56mm:




w trakcie gadka o biznesach rozmaitych z Olkiem Majewskim, który zdecydował się pomóc i któremu dziękuję :) polecam notabene obejrzeć czym się zajmuje, bo projekty, które sprzedaje są godne uwagi, o czym najlepiej świadczy wszędobylskie "ja też chcę!". firma nazywa się STEAM QUEEN i robi o takie rzeczy m.in.:



ogółem cały dzień zabiegany, zakończony dość kameralną, ale jednak udaną imprezą z krecikiem w mieście na dobranoc. efektem imprezy są też dosłownie zajebiste plany na październik :D