ślub. zatem sobota.
wyszykowałem się dość wcześnie. jako świadkiem miałem uczestniczyć we wszystkim, zatem dla mnie impreza rozpoczęła się już przed południem.
padało. B ze spokojem jednak stwierdził, że pewna dość dokładna prognoza zapowiada na 16:00 słońce. o 17:00 miała być msza.
już na samym początku poleciała gafa, zapomniałem krawata, więc trzeba było się po niego wracać. dobrze, że było dużo czasu, a kiedy nad tym dłużej pomyślałem, zgodnie z przyszłą teściową przyszłej żony mojego przyjaciela stwierdziliśmy, że skoro się na początku coś nie udało, to cała reszta pójdzie gładziutko, bez potknięć.
i tak było. wszystko niemal jak w zegarku.
nie będę wszystkiego opowiadał, bo co prawda blog ma mi przypomnieć, co się działo ze szczegółami, ale nie będę miał z tym wydarzeniem problemu. zapiszę tylko kilka najciekawszych dla mnie momentów.
na samym początku - olśnienie gdy wszyscy przyjechaliśmy do domu panny młodej. coś pięknego, a gdy stanęli razem - nie miałem wątpliwości, że ci ludzie byli, są i będą dla siebie.
kolejnym takim momentem była na pewno sama przysięga - przeszli przez to z elegancją, bez płaczu, było tylko jedno delikatne, niemal niewyczuwalne zachwianie się głosu, ale to tylko dodało uroku.
po deszczowym dniu na prawdę słońce wyszło o 16:00, potem dość często zaglądało do kościoła. a kiedy jako ostatni z K złożyliśmy parze życzenia znów przyszły chmury, zatem pogoda jak na zamówienie ;)
potem było już tylko mnóstwo szczegółów, które jeśli trzeba będzie, przypomnę sobie. na pewno zapamiętam taniec z młodą, to co mi wtedy powiedziała o przysiędze i to że całą resztę dnia przetańczyłem z K. do ostatniej piosenki tańczyliśmy na sali razem z młodymi i świadkową, także obowiązek został spełniony z nawiązką.
wychodząc jako jedni z ostatnich kładliśmy się spać po 5tej.