niedziela, 2 stycznia 2011

"nowy rok" dzień trzysta sześćdziesiąty piąty.

piątek.

druga wyprawa nieco opóźniona. dzień wcześniej trzymała nas godzina umówionego busa, tym razem wyjście zależało tylko od nas, więc zrobiło się późno zanim w ogóle ruszyliśmy tyłki.

na celowniku były Duszniki Zdrój i niedalekie schronisko "pod muflonem". zjedliśmy tam flaczki, napiliśmy się i o 13:00 musieliśmy spadać, bowiem właściciele szykowali tam sylwestrową imprezę.

dalsza droga była ciekawa. na chwilę przez omyłkę zeszliśmy ze szlaku, ale dało to tylko ciekawy efekt, że zbiegaliśmy z góry w świeżym, nie ruszonym śniegu. niesamowita frajda.

tym razem odcinki były przeróżne, a końcówka to był długi spacer wzdłuż drogi.

kiedy dotarliśmy do Szczytnej, zaczęła się walka i pieczywo i alkohol. obskoczyliśmy lewiatana i okoliczny mały sklepik.

w internacie już wrzało. kuchnia oblegana, wprowadzony został system kolejkowy, a na naszym drugim piętrze rozpoczęły się przebieranki. fajny temat - sportowcy. była bokserka, tenisistki, był dżudoka, piłkarz i wielu innych. ja dzierżąc w jednej dłoni szampana, a w drugiej obręcz od śmietnika udawałem kubicę. pomagały mi w tym Kasiowe legginsy, kominiara pożyczona od I oraz własne rękawice.

imprezę rozpoczął wielki gar żurku, a następne zaczęło się szaleństwo na parkiecie.

w ruch poszły latarki, migające światełka, było na prawdę ostro!

niestety z pewnych przyczyn nie stawiliśmy się o północy na mroźnym placu przed szkołą, ale o tym nikt się stąd nie dowie, bo ten blog właśnie dobiegł końca.

udanego dwatysiącejedenastego!

"nowy rok" dzień trzysta sześćdziesiąty czwarty.

na dzień przed sylwestrem wszyscy wstawaliśmy o okrutnej, szóstej piętnaście. szykowała się długa wyprawa. podstawiony bus zawiózł nas na linię startu do niedalekiego Radkowa.

było siedemnaście na minusie, ale już po kilku krokach pod górkę część osób pozdejmowała czapki. wspinanie się w narzuconym tempie szybko rozgrzewało. wiele pary uleciało z ust, na szalikach, zarostach i włosach osadzał się szron. co chwilę postój. początek był wymagający, dość stromy. potem było już lepiej. widoki i satysfakcja umilały wycieńczającą wyprawę.

główny postój odbyliśmy w schronisku na Szczelińcu. na każdym takim wyjeździe musi się wydarzyć coś, co zapamiętają wszyscy. to nigdy nie jest coś doniosłego, raczej głupiego. K straciła na barierce kawałek języka. temat przewijał się do końca naszego pobytu i na pewno szybko nie umrze.

dalsza droga była bardzo lekka, żadnych trudnych odcinków, może poza nie przetartymi szlakami, gdzie chodziliśmy w śniegu po kolana.

przebrnęliśmy przez pierwszy etap, udało się też przejść drugi, jednak przy trzecim zrezygnowaliśmy i poszliśmy drogą do ośrodka. jak na pierwszy raz to było i tak bardzo dużo.

na miejscu przygotowywanie wspólnego posiłku, małe zakupy, dużo reddsów, wciąż planszówki i powolne knucie sylwestrowego wypadu. tym razem trasa na południe.

niemal jak klątwa - po trzech reddsach padłem i zasnąłem. zanim jednak na dobre zapadłem w sen obudził mnie P, kładąc się koło mnie i zmuszając do dopicia jeszcze połowy puszki. zaczęliśmy gadać o pierdołach, potem dosiadł się M i razem przegadaliśmy jakiś czas na temat chowu kurczaków, planując gołębnik pod zlewem i śpiewając Chopina. było nie było kończył się rok Chopinowski, zatem godnie go uczciliśmy.

"nowy rok" dzień trzysta sześćdziesiąty trzeci.

środa.

w pociągu w zasadzie nie dało się spać. przede wszystkim dlatego, że wszyscy uderzyli we wspólną rozmowę, poza tym ze względu na rychłą przesiadkę we Wrocławiu.

opóźnienia nie było wiele, zwiększyło się raptem do 20 minut, więc spokojnie czekaliśmy na nasz regionalny.

po krótkiej wizycie na dworcu tymczasowym wymienione bilety, moment oczekiwania i znów jechaliśmy. tym razem już o wiele luźniej. sporo miejsca, późna godzina. nie obeszło się bez snu.

w okolicach bardzo wczesnego poranka dotarliśmy do Kłodzka. zaspani wyszliśmy z pociągu i za chwilę byliśmy już przy kasach pekaesu. znów trochę czekania, ale w końcu zasiedliśmy w niewygodnym autobusie i pognaliśmy już bezpośrednio do Szczytnej. miejscowość doprawdy urokliwa, jednak mając na sobie kilka (-naście, -dziesiąt?) kilo bagażu, a za sobą niemal nieprzespaną noc - pierwsze wrażenia zostały bardzo zamglone.

po dwudziestu minutach spaceru wylądowaliśmy w końcu w internacie. ciepło i przytulnie, małe ogarnięcie miejsca, wypakowanie na tyle, aby dalej pójść spać. ekipa w góry, a my do łóżek.

pobudka w okolicy godziny piętnastej była dobrym pomysłem. zdążyliśmy z M i G podjechać pks'em do Polanicy Zdrój, gdzie odwiedziliśmy pijalnię wody, a następnie zahaczyliśmy o jakąś ciekawą knajpę, aby zjeść coś ciepłego.

długie siedzenie przy herbacie i grzanym winie, zupach i mięsiwach, a między nami fajna, kleista rozmowa. skakanie z tematu na temat. spędziliśmy tam chyba większość czasu, więc po szamie trzeba było od razu lecieć na pekaes.

gdy znów zawitaliśmy do ośrodka, cała ekipa była w komplecie, w pokojach królowały gry planszowe - scrabble, ryzyko, wysokie napięcie. przyłączyłem się do grupy podłogowej, podbijającej świat. po przegranej półtoragodzinnej partii chwyciłem za piwo i zdaje się że dość szybko poszedłem spać, bo następnego dnia pobudka miała nastąpić przed siódmą.

"nowy rok" dzień trzysta sześćdziesiąty drugi.

wtorek.

cały dzień pod znakiem wieczornego pociągu. przygotowania, zakupy.

spotkanie z B na kawie, przy rozstaniu chwila rozmowy z przyuważoną J i atak zakupowy - latarki, potem wizyta w domu celem zabrania paru dodatkowych rzeczy. szybka podwózka na dworzec, zakup biletów i znów centrum handlowe. bieganie po realu najpierw w pojedynkę, potem w duecie. na koniec nauczony nowego słowa. stuptuty. zakupione.

w domu dość długie pakowanie, szybki obiad i taksówka na dworzec. dwa wielkie plecaki i dodatkowo torba i mniejszy plecak.

dało radę. na dworcu spotkanie z M i Z, potem na peronie z G. pociąg spóźniony, zatem taksówka była na wyrost. kiedy w końcu przyjechał pociąg - walka o przedział. po wygranej bitwie ulokowani w pekapie i w drogę!

"nowy rok" dzień trzysta sześćdziesiąty pierwszy.

poniedziałek.

rano dość prężny rytuał - mycie, wczesny obiad, pakowanie i szybki marsz na przystanek.

w busie tłumy, na drodze śnieg i lód.

godzina czekania na pociąg. w miarę punktualnie. szukanie miejsc i spotkanie ze znajomymi - T i D.

wszystko szło gładko, dopóki coś nie walnęło. zluzował się przewód pneumatyczny od hamulca. 40 minut i usterka naprawiona. no ale jak coś się raz zepsuje, to już nigdy nie jest takie samo, choćby cuda działać. no i niestety. kolejna awaria, jeszcze jedna, aż w końcu decyzja o przerwaniu dalszej podróży.

w szczecinie byliśmy z trzygodzinnym opóźnieniem. wściekli, głodni, zmęczeni tłumem pociągu, do którego musieliśmy się przesiąść. na szczęście nie zmarznięci, ale - było duszno i miało to swoje niemiłe skutki.

szczecin główny nigdy jeszcze mnie tak nie ucieszył. wsiedliśmy w autobus i pognaliśmy do domu.

przez cały dzień imejle z życzeniami. urodziny.

wieczorem zaplanowane od dawna kino. TRON: Dziedzictwo.

wizualnie rewelacja, muzycznie majstersztyk. trochę niedosyt, jeśli chodzi o "trzyde", ale chyba znam przyczynę i zamierzam się wybrać raz jeszcze. generalnie polecam wszystkim fanom sci-fi. krótko opisując same wrażenia wizualne - piękny, wysmakowany i minimalistyczny czarno-biało-błękitno-pomarańczowy film.

warto.