poniedziałek, 18 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście dziewięćdziesiąty.

niedziela.

pół dnia czułem się jak pijany. nie mogłem się na niczym skupić, trudno było się za cokolwiek zabrać. na dworze słońce, w głowie burza.

pierwszy od kilku dni udany wieczór. wino, czeski film, świeżo łupane orzechy i kocie rzygowiny.

niedziela, 17 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty dziewiąty.

... żeby nie powiedzieć, że już zrobiło się czarno-białe. może nawet czarno-szare, bo brak mi w tym wszystkim światła, które jeszcze tak niedawno dawało mi normalnie iść przez każdy dzień, nawet ten najbardziej rutynowy.

sobota. dwie trzecie roku. tuż po północy telefon na poratowanie.

ostatnio staram się żyć tym, co napisałem 16 marca:

"zaufanie, spokój, stabilizacja i pewność to nie jednorazówki. trzeba je dawać codziennie, a wtedy pomnożą się. niech w tym wszystkim będzie jeszcze odrobina nadziei, a będzie można spać spokojnie. miasto białych kart:

Nadzieja jest jak sól, nie napełni brzucha, ale nadaje chlebowi smak (...)"

no i co ja mogę powiedzieć. ostatnio mój sen nie jest zbyt spokojny. najgorsze jest oczekiwanie. nie wiadomo kiedy, nie wiadomo co, a sól zaczyna się kończyć.

...

silikonowy żwir dla kota wygląda trochę jak sól kamienna, pojechaliśmy po niego do tesko autem. dawno nie prowadziłem samochodu. miło było przypomnieć sobie, jakie to przyjemne. jeśli pogoda przygotuje odpowiedni moment, może uda się pojechać nad szmaragdowe. poza tym w planach "wakacje" za jakieś 3 tygodnie.

jak czytam sobie to wszystko od początku to widzę, że data lubi się powtarzać.

szukam powodu.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty ósmy.

piątek.

pamiętam urodzinową wódkę R, pamiętam to że biegałem w kieckach, że robiliśmy sobie durne zdjęcia. poza tym wszystko dookoła traci kolory...

piątek, 15 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty siódmy.

czwartek.

poranek nie był jakiś uporczywy, w końcu kota siedziała na piastów. do biura się jakoś specjalnie nie spieszyłem, bo i tak niewiele tam było do roboty. posiedzieliśmy z A, pogadaliśmy, ponarzekaliśmy i o 16 zwinęliśmy tyłki do domów.

i tu się dopiero zaczęło dziać. otóż 14 października 2010 roku po raz pierwszy własnoręcznie obsłużyłem pralkę. i to dwukrotnie! tym samym pogwałciłem swoje dziecięce marzenie, by się tego nie tykać przez całe życie. żyłem w zgodzie z naturą nie ogarniając tego urządzenia, zawzięcie twierdząc, że mogę sobie programować strony internetowe, ale programowanie pralki to już wyższa jazda, że do tego na pewno trzeba zrobić doktorat. okazało się niestety, że nie trzeba do tego nawet magistra i że to wcale nie jest takie skomplikowane. tylko szczerze mówiąc wolę myć gary.

no ale nic. poprałem, wywiesiłem wszystko do suszenia, w międzyczasie wciągnąłem kilkadziesiąt stron czarnej listy. potem zgarnąłem banerek na imprezę i ruszyłem na podbój Alter Ego. po drodze odebraliśmy z P baner Łowców Przygód i polecieliśmy do klubu.

ugadaliśmy wszystko bez problemu. po chwili trzeba było wyjść na dworzec, gdzie jednocześnie niemal przyjechali K i M. dwie pieczenie na jednym ogniu, nie ma co.

potem znów Alter. tym razem jedno wielkie zamieszanie, szykowanie prezentacji, drobne kłopoty techniczne i z piętnastominutową obsuwą w końcu wystartowaliśmy.

wszystko by było pięknie ładnie gdyby nie dopadł mnie ból głowy. dotrzymałem do końca wykładu, wymieniłem uściski dłoni z Michałem i Mikołajem i zawinąłem się z tego już głośnego od muzyki miejsca.

po drodze nie wiem skąd wpadło mi do głowy drobne przemyślenie na temat mojego pokolenia, tak strasznie bojącego się tematu posiadania potomstwa. nie wiem co się z ludźmi stało, ale czasy tak się zmieniły, że chyba boimy się odpowiedzialności na tyle, że mimo odpowiedniego wieku nadal jesteśmy gówniarzami.

odebrałem kota, czekając chwilę z drugim sierściuchem w przedpokoju. w końcu po zabawnym nieporozumieniu czarny dał się grzecznie wpakować do koszyka i poszliśmy. "młody" przez całą drogę nie pisnął ani razu. w domu dopadł mnie nagle mały głód. nie mając zatem wiele wciągnąłem na sucho kawał kiełbasy. kot chodził i tylko mruczał, żeby mu dać. jest już dużym dzieckiem, więc nieco mu się dostało. co więcej był przez wieczór tak grzeczny, że aż głupio było wyrzucać go z materaca, więc wpakował się pod kołdrę, położył mi się na klacie i poszliśmy spać.

czwartek, 14 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty szósty.

środa.

weszliśmy do naszej "dwójki". była pierwsza w nocy. perspektywa niezbyt ciekawa - nieco po czwartej należało już się pakować i jechać na dworzec. o piątej dwadzieścia jeden mieliśmy pociąg.

próbowałem przesiedzieć te 3 godziny, ale po obejrzeniu paru durnych urywków z telewizji, po tym jak wypiłem  przy tym wszystkim jakieś pół litra wermuta - nie dało się. przyciąłem komara i nie słyszałem nic. 3 budziki pewnie dzwoniły, bo telefon zmienił swoje miejsce z szafki na łóżko G, zatem obudziło mnie szarpanie za chabety.

czułem się jak widmo. nie pamiętam nawet kiedy i jak dotarliśmy na dworzec. z taksówki wciąż niewiele było widać, bo nocna mgła nie dawała zajrzeć dalej niż na dziesięć metrów w jej głąb.

w końcu wylądowaliśmy w przedziałach. pociąg niemal cały pusty, więc przynajmniej tyle dobrze, że o tej porze mieliśmy duuużo miejsca. każdy z nas się rozłożył i...

... i obudziliśmy się jakoś w poznaniu po 12:00. wspaniale. niemal 8 przespanych godzin, więc nie było tak źle.

pogadaliśmy o występach, padły jakieś ustalenia na przyszłość. potem usiadłem do książki którą zakończyłem czytać tuż przed Szczecinem Głównym na półtorej strony przed ostatnim zdaniem.

dotarłem do domu na piechotę, napawając się miastem. przez półtorej godziny, które miałem do SZPAK'owego spotkania zdążyłem się ledwie umyć i coś zjeść. dokończyłem też półtorej strony wielkiego chrztu i poleciałem znów w stronę dworca do Alter Ego.

powiem tak - mieliśmy się śmiać przy kabaretach, a tymczasem ze śmiechem nie miało to nic wspólnego. tanie żarty obsypywaliśmy co najwyżej ironicznymi parsknięciami. drogie kabarety - Z CZYM DO LUDZI!?!? z jakichś piętnastu ekip wybraliśmy ledwie dwie. żenua.

jako że nie było na co patrzeć - mogłem wcześniej pojawić się u K i P. pogadaliśmy o naszych wspólnych pomysłach, o tym co się udało, a co jak zwykle nie. poza tym otworzyłem się odrobinę także prywatnie. zeszło ze mnie trochę powietrza i było mi znacznie lepiej.

ustaliliśmy kilka wspólnych planów i jakoś po dziesiątej opuściłem zacne towarzystwo, aby odebrać kotę.

kota miała się dobrze, jednak padły na niego podejrzenia, że, za przeproszeniem (cytuję) zjebał się do wanny. rozmazane kupsko i gówniane ślady małych, kocich stópek nie dawały szans na skierowanie podejrzeń na kogoś innego, ale jakimś cudem kot został tam na jeszcze jeden dzień.

i w końcu dzień dobiegł końca. przed zaśnięciem pkp.pl, potem jeszcze strona z busami, ostatni telefon. w tle muzyka, która towarzyszy mi od piątku dzięki M - Bat For Lashes, a na poduszce książka. tym razem kryminał.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty piąty.

wtorek.

obudzić się w wyziębionym przedziale to żadna przyjemność, ale na szczęście całą drogę przespałem.

w Krakowie przyjął nas A. odsiedzieliśmy chwilkę u niego w mieszkaniu. prysznic, śniadanko, potem chwila z książką.

wyziębiony kamienicą i znudzony siedzeniem na dupie polazłem w miasto. platany, potem rynek. przypadkiem natknąłem się na G, więc poszliśmy coś wszamać. długo się nie zastanawialiśmy - oferta z ulotki zabrała nas do good-food, gdzie za 13 zł był pełny obiad - rosół + schaboszczak z dodatkami.

po obiedzie spacer w stronę rotundy, gdzie G oprowadził mnie po różnych zakątkach.

próba, trochę stresu, potem występy. impreza przez 3 godziny. po wszystkim piwo w pubie rotundy, pogaduchy w kabaretowym towarzystwie i tyle. o pierwszej byliśmy już w hotelu.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty czwarty.

poniedziałek.

ciężka pobudka. na śniadanie gołąbki, herbata, potem krzątanie.

dość późne wyjście z domu. odebrałem buty i poszedłem do roboty zrobić co się da przed wyjazdem. w natłoku emocji i wrażeń nie mogłem nic z siebie wycisnąć. ciężki temat drążył w mojej głowie nieustannie, czułem się obezwładniony.

w braku weny i siły do pracy wyszedłem z biura i poszedłem się pakować. gotowy, wraz z kotem w koszyku poszedłem do znajomych oddać go w opiekę. posiedziałem dłużej w towarzystwie, żeby tego dnia kompletnie nie zwariować. godzinę przed odjazdem pociągu poszliśmy z R na fontanny, gdzie wypiłem szklankę wody, pożegnałem się i nasycony widokiem mojej pięknej Kasi pognałem piechotą na dworzec.

wsiedliśmy w pociąg i niewiele gadając położyliśmy się spać. kierunek Kraków.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty trzeci.

niedziela.

jeden z tych gorszych dni w roku. zasypiałem trochę w złości, ale zdecydowanie bardziej w strachu.

rano oczekiwanie na cokolwiek.

po siedemnastej schody przy krzywym ratuszu.

na tym mógłbym zakończyć, ale na tym się nie skończyło. rozstanie przy kolejnych schodach, niedzielna wizyta w katedrze z podziękowaniem, a potem trasa tramwajem numer dwa.

wyposażony w jedzenie i nowe skarpetki wróciłem do siebie. wysprzątałem pokój w związku z krakowem i ruszyłem w stronę kościuszki. miło. wermut z mirindą, filmiki z internetu, rozmowa, masaż. potem już tylko przysypianie. w trakcie tego wieczoru niestety nastąpiła zmiana planów, więc trzeba było się przetransportować z powrotem do mnie.

i tu już nic nie napiszę. będę pamiętał.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty drugi.

sobota.

dość pokraczna i szumna.

o 11 rysunek. sala przygotowana, wszyscy w komplecie. ciężkie dywagacje na temat terminu, ale w końcu doszło do porozumienia.

z kolei jedno wielkie nieporozumienie, kiedy przyjechaliśmy z Z do archico. totalnie niespodziewana reakcja M.

zaraz po tej niezręcznej rozmowie próba z Szarpaniną w scenie kontrasty i zaraz później powrót do pracy. wizyta K i po chwili spadaliśmy w stronę grunwaldzkiego. sympatyczne pogaduchy z K i P przy kabaretach i sziszy.

po tym wszystkim niestety nieciekawe zakończenie dnia.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty pierwszy.

piątek.

właściwie niewiele informacji mogę tu odgrzebać. ważne jest na pewno to, że "gnój i syf" został zawieszony.

z rzeczy mniej przyziemnych - polazłem w końcu pooglądać buty, które przetrwają dłużej niż kilka miesięcy. pierwszy raz dzwoniłem do G w sprawie innej niż nasze wiadome "biznesy". dostałem namiar na sklep, poszedłem i cóż... nie miałem za bardzo w czym wybierać. butów dużo, ale numerów 46-47 niestety tylko 2 pary. zatem  nie było problemu z szukaniem. zaklepałem jedną parę i polazłem dalej.

szukaliśmy jeszcze w szczecińskiej mekce, ale pomysł upadł. przed rozstaniem - metalowe nakładki.

"nowy rok" dzień dwieście osiemdziesiąty.

czwartek.

dzień z Alter Ego. po pierwsze udało się ustalić nieco ze SZPAK'iem, poza tym w końcu dostałem namiary na właściciela serwera więc może w końcu coś ruszy do przodu.

wieczorem impreza - od 16:00 wieszanie wystawy, potem kameralny wernisaż i świetna impreza z ludźmi ze szczecińskiej Akademii Sztuki. kto by pomyślał, jak prosto złapać kontakt z całą grupą ludzi, mając jedynie jeden kieliszek i resztkę wódki w butelce.

byo mio!

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty dziewiąty.

środa.

mam osiem dni obsuwy więc będę się raczej streszczał.

spotkanie z A w sprawie współpracy w związku z ART Party, po drodze szybka rozmowa z K a propo 13 muz.

wieczorem znów Alter Ego - tym razem już towarzysko - Vespa, piwko i znajomi. potem taksówką do hormona - tu kolejne spotkania.

środa, 6 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty ósmy.

wtorek.

wydłużane do granic spanie, a potem bardzo mocno przyspieszonym marszem poleciałem do novotelu. godne, na prawdę godne szkolenie. firma procad przygotowała zajęcia profesjonalnie. 3 sale, co godzinę zmiana tematu. możliwość wyboru tematów, podział odpowiedni dla każdej branży. można było nie tylko posłuchać wykładów, ale i samemu spróbować sił w obsłudze programów.

opuszczałem imprezę oczarowany revitem i doskonałą organizacją. no może jeden minus - nie najadłem się zanadto.

jak przystało na tatusia - pojechałem dać dzidzi jeść, a później jak przystało na kochającego "mąża" pojechałem odebrać z pracy "żoncię". zrobiliśmy sobie mały spacer. szukając pomysłu na coś ekstra w magazynie HOT odnalazłem reklamę art party. nie po raz pierwszy projektowałem grafikę do tego informatora, ale o wiele przyjemniej patrzy się na własną reklamę własnej imprezy :D

w drodze w okolicach zamku kolejny telefon w sprawie rysunku. można powiedzieć, że dwie pieczenie na jednym ogniu. aż się nie mogę doczekać soboty.

dość mocno wiało, więc po paru chwilach na ławce z widokiem na odrę poszliśmy w stronę centrum. spragnieni jedzenia szukaliśmy w głowach miejsca, gdzie można by pójść na szamę. po nitce do kłębka trafiliśmy do el tapatio, gdzie prócz smacznego obiadu i piwka mieliśmy chwilkę wyłącznie dla siebie, ponieważ o tej godzinie lokal był niemal całkowicie pusty. ludzie zaczęli się pojawiać dopiero chwilę przed naszym wyjściem.

i w sumie tyle. wieczorem pochłonął mnie temat imprezy, która już miała się niemal rozsypać w drzazgi, no ale udało się. zapraszam w takim razie przy okazji w czwartek na 19:00 do Alter Ego na wernisaż zdjęć Oli Kornatowskiej, a później na piwo i imprezkę. czas wystartować z nowym, trzecim sezonem imprezy :)

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty siódmy.

poniedziałek.

nie taki straszny. w pracy po jedenastej, załatwiony fax, około 12:00 wyjazd na goleniowskie lotnisko. najpierw rozmowa w sali konferencyjnej, później obwiezienie po płycie i zapleczu. to małe lotnisko, ale i tak robi wrażenie. niesamowite, tym bardziej że nie każdemu zdarza się możliwość wyjścia daleko poza terminal.

cała wyprawa zajęła kilka godzin, wracaliśmy obeznani z tematem, a jednocześnie przesiąknięci samym miejscem.

dodatkową korzyścią na wyjeździe był telefon w sprawie rysunku. mamy więc już dwie osoby :)

wróciliśmy do pracy mając informację, że dzieje się tam jakaś wielka impreza... a tu drzwi zamknięte, jakieś nieporozumienie. nie czekałem więc długo i polazłem do siebie.

po ogarnięciu kota odebrałem K z pracy i zdaje się poszliśmy na zakupy zreperować ubytki codziennego żywota. prócz rzeczy oczywistych w koszyku znalazło się winko, ser brie, mozzarella, i bagietka z masełkiem.

wieczór minął więc przy filmie kac vegas, butelce i smacznych przekąskach. było zabawnie - wino i komedia wprawiły nas w dobre nastroje, a jednocześnie mocno uśpiły, co w sumie nie było złym efektem, bo rano... trzeba wstać.

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty szósty.

niedziela.

w zasadzie cała przespana. no, w każdym razie do około 18:00 kiedy to ruszyłem na podbój prysznica. wyszliśmy z domu, K na babskie pogaduchy, a ja z osprzętem z żabki do biura. odgrzebałem rizona, pobawiłem się nieco, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się i po pierwszej wracałem do siebie zahaczając o kordeckiego.

yy, no i to by było na tyle.

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty piąty.

sobota.

od ósmej w robocie, zarzynając się ostatnimi zmianami w strukturze strony. opcja wielojęzycznej witryny to na prawdę skomplikowana sprawa. przynajmniej w tak rozwiniętym rozumieniu, jak to ma miejsce u mnie.

o wieczora uporałem się ze wszystkim, opuściłem biuro, zajrzałem do kota i polazłem w stronę odry zdaje się. czekając na rozliczenie się z folderu i prezentacji krążyliśmy spacerem wokół dawnego kina kosmos. doczekałem się wreszcie telefonu, odebrałem część należności i ruszyliśmy dalej. na film w pionierku było już za późno, ale nic straconego. poszliśmy na jedz, módl się, kochaj. nudny film, typowo kobiecy, ale w świetle poruszanego tematu - w miarę pozytywny.

w trakcie seansu wiadomość. prosta w przekazie a jednocześnie ogromnie skomplikowana ze względu na to kto i jak to napisał. zmieniły się plany. po napisach końcowych przeszliśmy się pod fontanny. K z misją ratunkową, a ja pognałem do domu jakoś przeżyć. trzymałem się do późna oglądając dextera, grając w kulki, nawet segregując maile, byle by nie zasnąć. w końcu około 3 nad ranem można było iść spać. relacja z rozmowy - "syf".

sobota, 2 października 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty czwarty.

czwartek zakończony farmą, winem i muminkami.

piątek.

rano na 2h do pracy, potem 4h u siebie, potem ponownie biuro. i tak do wieczora. po powrocie do domu cicha afera. zaczynam się irytować, ale mam nadzieję, że to i tak nie potrwa zbyt długo. marzy mi się tebees.

wieczór mdły. 50 groszy w portfelu zabrzmiało jak groźba przymusowej głodówki, ale przypomniałem sobie o składnikach na naleśniki więc nasmażyłem tego ile wlezie. było na kolację, będzie też na jutro.

przed zaśnięciem toy story na megavideo. nie wiem co mnie wzięło akurat na tę bajkę, ale miałem ochotę na coś mało ambitnego. przypomniało mi się dzieciństwo i kasety VHS.

kilka smsów i kima. ogólnie dzień do wycięcia.