niedziela, 31 stycznia 2010

nowy rok dzień trzydziesty pierwszy.

3 odcinki How I Met Your Mother, Fanatyk a potem Cocorosie do snu. przeczytałem też wszystkie swoje notatki od początku roku i ze zdziwieniem przyznaję, że połowy opisanych sytuacji nie pamiętałem. trudno się chyba z resztą dziwić. sporo się działo.

w każdym razie pełny miesiąc przeżyty intensywnie i z zadowalającymi skutkami. jednak najbardziej dumny jestem chyba z tego, że przez te trzydzieści jeden dni udało mi się dzień w dzień zmusić do pisania. zwykle takie postanowienia padały po pierwszym tygodniu, także haj fajf dla samego siebie za wytrwałość i systematyczność.

w tym przypadku ma ona swoje uzasadnienie (systematyczność dla ścisłości), jednak to co saratelka napisała dziś w nocy, zdecydowanie odradza systematykę w pracy. efekty są zdecydowanie niewymierne, więc w tego typu kwestiach nadal preferuję robienie wszystkiego z terminem na wczoraj.

---

weekend pod znakiem wielkiego leżakowania dobiega końca, więc pełen sił na cały nadchodzący tydzień zabieram się za naukę do jutrzejszego egzaminu, a jak da radę, to i mediateka zostanie pchnięta o krok dalej w swojej doskonałości ;P

lenistwo wciąż umila CocoRosie, jednak na plejliście zagościli też These New Puritans z utworem Orion, a także The XX - Teardrop (Cover) - utworki można zassać z ajemjuar http://imyouare.com/544/The_xx_--_These_New_Puritans.

natomiast w liście ciekawych linków artystycznych ląduje znaleziony przez kochaną mamunię Art Finds, które szczerze polecam przejrzeć.

ps. dziś urodziny Tomka, dla którego ostatnio wykonałem stronę studia reklamy i projektowania logotypów więc sto lat dla niego. w ramach urodzin Google postanowiło zindeksować jego stronę, więc biznes powinien się zacząć kręcić jeszcze szybciej, czego sam życzę mu z całego serca. przy okazji sam się czegoś może nauczę, spróbujemy ją jakoś wspólnymi siłami elegancko wypozycjonować.

sobota, 30 stycznia 2010

nowy rok dzień trzydziesty.

jak mając osiem złotych bawić się do piątej na imprezie? takie rzeczy tylko w hormonie. no i tylko z najlepszą ekipą. w sumie mówiąc w skrócie "dobre uczynki" zawsze się kiedyś zwracają.

będzie niespójnie, jakoś nie umiem tego wszystkiego połączyć bo każde wydarzenie z innej beczki.

...

tak jak M okazała się być tak na prawdę D, tak wczoraj K okazała się tak na prawdę K. i właśnie z K, zwaną K od nazwiska na K, z G i S wybieramy się we wtorek na łyżwy!

...

Z jak widmo zniknęła szybko i niepostrzeżenie

...

pozdrowienia dla O, która nadal nie jest w stanie błogosławionym

...

powrót o piątej nie wróżył specjalnie dobrego samopoczucia podczas zajęć, ale... nasze wspaniałe licealistki mają już ferie, dlatego trzeba było zajęcia odwołać, także razem z Z mieliśmy dziś wolne, co wykorzystałem na dwa bardzo zajmujące zajęcia. po pierwsze caaały dzień leżałem odpoczywając jak nigdy, od czasu do czasu przysypiając. po drugie zaspokoiłem swój muzyczny głód odpalając na gruwszarku CocoRosie (polecone przez O), które doskonale nadawało się do formy wypoczynku jakiej się oddałem. ale żeby nie było tak doskonale na plejliście znalazł się przypadkiem Atari Teenage Riot, który zdecydowanie nie nadaje się do spania i po zestawie wszystkich znalezionych utworów coco moje uszy były gwałcone muzyką, której gatunek mówi sam za siebie - digital hardcore.

i wsio, teraz po tym jak wstałem o 19, ogarnąłem się i dotarłem do rodziców oddaję się kolejnym czasotrwoniącym zajęciom, jak oglądanie dżejmsa bonda i jego "ślicznych dupeczek" w tiwi, a w chwili obecnej pisząc przedostatnią w tym miesiącu notatkę, słuchając uwielbianego przez moją siostrę - B - dżefa bakleja.

nawiasem przyznam, że wszystko co moja, jak sama się nazwała, sister of mersi napisała kilka dni temu w komentarzach - zgadza się w stu procentach. tak, piszę to oficjalnie - moja siostra ma rację i co więcej to wszystko na prawdę była jej zasługa. fin.

piątek, 29 stycznia 2010

nowy rok dzień dwudziesty dziewiąty.

krótko będzie bom niewyspan.

dzień w schemacie znanym, nielubianym - robię robię, nadchodzi siódma rano, wstaję, idę pod prysznic, czołgam się w śniegach do drukarni, ślimaczę się na autobus, wiatr zwiewa mnie do budynku uczelni. po drodze szybkie i tanie zakupy w ulubionym sklepiku, dwa pączale i tajger (BLEEE, już rzygam tym gównem, no ale cóż, co z tego, że niedobre, skoro działa)

na miejscu totalny nieogar, prezentacje, zaliczenie, wszystko w stanie półsennym, a na końcu jeszcze się udało pomóc w przyklejeniu pięciu metrowych naklejek na plansze a1. szacuken dla mnie, choć poddaję w wątpliwość, czy w ogóle to zrobiłem, mogłem mieć halucynacje.

nazajutrz udałem się do rodziców i tam spotkawszy ponownie tylko psa zasnąłem na amen. obudziłem się w jakimś zgiełku, kiedy już wszyscy wrócili. po drodze nie zdążyłem odebrać chyba z 5ciu telefonów. to co się dalej działo zostawiam bez komentarza, bo miałem tu nie pisać o rzeczach nieprzyjemnych (choć ostatnio i tak dość często gwałcę tę zasadę). w każdym razie różnica pokoleń, poglądów itd.

gdyby nie ta długa drzemka u rodziców pewnie teraz leżałbym martwy i obudził się rano, ale siła wyższa, dobre towarzystwo to moje najsilniejsze uzależnienie, więc zbieram dupę w troki, zgarniam drobniaki i udaję się do miejsca które zwie się H jak SZMATA.

pewnie coś ominąłem, ale nie mam już głowy, żeby sobie przypominać jakieś szczegóły z tego dłuuuugiego dnia. może jutro jak mnie się coś przypomnie.

a na koniec cytat dnia wg saratelki, przyznam, że genialny w treści i lekkości

tak, wiem, generalnie to życie zabija i tyle :P

czwartek, 28 stycznia 2010

nowy rok dzień dwudziesty ósmy.

już właściwie dwa-dziewięć, ale często mi się zdarza ostatnio zapomniec o tym, że mam otwarte okno nowej notatki. tym razem znów przez mediatekę.

to co wczoraj miało miejsce dziś niestety na siebie miejsca już nie znalazło, zastąpił to oczywiście powrót laptopa. tęskniłem za takim wieczorem jak wczoraj, plumkająca w tle muzyczka była rewelacyjna, no a przynajmniej do czasu jak nie skończyła się ta oprawiona niezrozumiałą dla mnie cyrylicą płyta jazzowa... potem zapuściłem kolejny starszy placek, który zagościł u mnie po raz pierwszy. spodziewałem się rewelacji, ale sory Was wszystkich bardzo... Was rozumiem tu jako wiernych fanów The Doors... dla mnie to była płytka muzyka, nic specjalnego. boli? cóż... mnie nie bolało, tylko nudziło.

wcześniejsze pójście spać nie miało absolutnie żadnego związku z tym, że i tak wstałem spóźniony :/ dammit! szajse! fosse! fak! kurwa! i japierdole! nienawidzę i gardzę soba w takich momentach, wstyd niesamowity, ale tylko po fakcie, bo jak jeszcze ciągle leżę, nie widzę w tym nic złego. nie ma na mnie dobrego bata, bo jak widać masochizm psychiczny to mój główny fetysz.

no ale w końcu powstało moje ciało, chwilę po nim mój umysł. prysznic błyskawiczny, pakowanko i standardowe sprawdzenie trzech miejsc w dwóch kieszeniach: pac! klucze są, pac! portfel jest, pac! telefon na miejscu, można iść. no i poszedłem.

roztopy. nienawidzę, ale dziś mnie ucieszyły po tych wszystkich wczorajszych wizjach i proroctwach "będzie metr śniegu!" itd. podążyłem do rakpola odwiedzić cudowną młodą ekspedientkę ( mhmmmm :D ) i jak już odebrałem pianki i tekturę, ruszyłem w bój zmierzyć się z wiatrem i zaśnieżonym chodnikiem.

dojechałem szczęśliwie. makietowanie trwało ponad 6 godzin, przez które zjedliśmy mega pizzę, ale przede wszystkim zrobiliśmy... podstawkę pod naszą makietę. ale ale! nie byle jaką. dostanę zdjęcia, to się pochwalę :)

po opuszczeniu uczelni jak zwykle spontaniczny telefon do E. szybka gadka, umówieni na szybką kawę. była tak szybka, że niech długość tego akapitu Wam to rozjaśni. (byłoby o czym pisać, ale jak już rozmawialiśmy, wszystko, co ląduje w internecie, zostaje tam na zawsze - mowa co prawda o jutjubie, ale powiedzmy, że ten przypadek też się tu zalicza, prawda E? :P )

no i wsio, wylądowałem w domu, ale ale! podchodzę do bramy kamienicy. wyciągam zawczasu klucze. otwieram. widzę, że jakiś typ podchodzi i też chce wejść. sylwetki nie znam więc ani dziędobry, ani nawet głowy nie odwróciłem, co się będę gapił na człowieka? wchodzę, on za mną. wchodzę po schodach. patrzę na dół. a on stoi i patrzy na górę. tak - na mnie. klołsap i mocne wytężenie umysłu. widziałem go wczoraj. u B! takkk... to był jego brat ;P 3 zdania i każdy w swoją stronę.

zanim siadłem do pracy "rozejrzałem się" po internecie. i w jego czeluściach odnalazłem na często odwiedzanym ajemjuar ( http://imyouare.com/ ) remiks piosenki Hollywood niejakiej Marina & The Diamonds

rewe----lacja! intrygujący głos, przeciekawy akompaniament. słowem - moja nowa miłość. polecam, artystka dopiero zaczyna, ale tak się składa, że premiera debiutanckiej płyty jakoś na dniach (koło 15 lutego)

no i siedzimy sobie tak dalej z lapciakiem, jeść nam się chce, więc on nic nie dostał, a ja zjadłem kanapki. i do kurwy nędzy skończył mi się mój wielki słoik majonezu. po tygodniu! zniesmaczony faktem (bo przecież nie majonezem) wysłałem w opisie na gg błagalne "sprzedają gdzieś pieciolitrowy majonez?". ku memu zdziwieniu saratelka napisała do mnie, cytuję:

http://www.czgdubis.abc24.pl/default.asp?kat=10831&pro=182501 http://marketeo.com/pl/Oferta/majonez-sa%C5%82atkowy-33-wiadro-5-kg-273782.html wiaderko można użyc ponownie - chociażby wymiotując do niego po zjedzeniu 5 kg majonezu :P smacznego

w skrócie - tak, gdzieś sprzedają.

środa, 27 stycznia 2010

nowy rok dzien dwudziesty siodmy.

bedzie wyjatkowo bez polskich znakow, bo nie mam kompa i pisze z komorki, a tu poprawne napisanie wszystkich slow po polsku zajeloby mi wieki.

snieg po prostu nie do wytrzymania. ledwo zaczely znikac zwaly sniegu z zeszlego czasu, a tu znow wspaniala informacja o nieustajacych jak pomoc matki bozej opadach. tylko dzis spadlo jakies 15cm tego wspanialego okazu wody w proszku, strach sie bac co bedzie rano. a rano nie byle jaka misja - musze zwiedzic 2 sklepy i zmontowac jakies materialy na makiete mediateki... i to nie bedzie klej i nozyczki tylko jakies przerazajace ajedynki w sporych ilosciach. dlatego tez nie mam dzis wieczorem kompa (nocuje i spoczywa u B), bo nie wyobrazam sobie jutro smigac z kompem, tona papieru i kolejna tona pianki.

brak kompa poza tym to dosc szczesliwe rozwiazanie patrzac z pozycji horyzontalnej w jakiej sie teraz znajduje. odespie, zregeneruje sie i jutro bedzie mozna sie pieknie wykazac wytrwaloscia w projektowaniu.

dzis tez bylo wytrwale. co prawda spozycie trzech puszek napoju taurynowo-kofeinowego bylo do tego konieczne, ale halo, spalem tylko dwie i pol godziny.

wydaje mi sie ze juz napisalem dwa razy tyle tekstu co od poczatku roku przez te wszystkie dni, ale to zapewne efekt mikro-klawiatury na jaka jestem teraz skazany. no ale nie ma, ze boli, jest o czym pisac wiec, lets kontinju!

wazna rzecza z punktu widzenia mojej webmasterskiej kariery jest nowy link na szczycie "projektow i realizacji" i jak widac o dziwo to nie o pleciudze mowa, a o nowej stronie kabaretu szarpanina ( http://www.szarpanina.pl ).

i to nie koniec przechwalek, choc drugie wydarzenie to bardziej sprawa wzruszenia i dumy niz chwalipiectwa, ktore jak wiadomo jest mi nie obce. otoz drodzy panstwo, macieju, platerze, zyberku, cyborgu, cycu, placku i wszyscy okolicznie zebrani, moja wspaniala wspoltowarzyszka zajec rysunku, teraz studentka architektury na 1 roku a do niedawna uczennica M i moja - Z - otrzymala jednoglosnie przyznana piateczke, zaliczajac tym samym w pieknym stylu rysunek na 1 semestrze. duma rozpiera, tym bardziej ze do prawdy rzadko sie zdarza taka jednomyslnosc prowadzacych w kwestii taaakiej dobrej oceny, a poza tym, ze sam mialem czwore w chwili gdy konczylem swoj 1wszy semestr... lezka wzruszenia panuje caly wieczor odkad sie dowiedzialem, bo to oznacza jedno - nigdy sie co do Ciebie nie mylilem Z. brawo, gratulacje po raz kolejny. i tym pieknym akcentem powracam do zycia offline, sluchajac starych jazzowych winyli sympatycznie trzaskajacych tuz nad uchem.

nowy rok dzień dwudziesty szósty.

pleciuga skończona. została kosmetyka ale to jest kwestia przysiąść na 15 minut. wkrótce premiera strony pod oficjalnym adresem. prace nad stroną zakończone lekko po 7 rano, potem do dziewiątej trzaskałem arkichada w celu zaliczenia mediateki. w nocy przy okazji wspólnych gorących chwil na gg zostałem uświadomiony przez G jak wykonywać pewne skomplikowane struktury w tym ograniczonym programie. także należy się wielki ukłon.

o godzinie 9 padłem. wersja 0.3.8 poleciała w mailu do B, którego poprosiłem o budzenie za 2-3 godziny od momentu wysłania maila. dzwonił. i to kilka razy. za którymś razem nawet usłyszałem, że dzwoni i odebrałem. obiecałem się stawić u niego o 15. radość jaką przyniósł mi tą informacja sprawiła, że musiał zadzwonić po raz kolejny o 15:30 i ponownie mnie wybudzić. tym razem skutecznie.

aż dziw bierze, że nie miałem żadnego telefonu od G. dał mi pospać, zadzwoniłem w sprawie pleci sam, okazało się, że wszystko gra, byle bym poprawił 2-3 błędy.

u B wylądowałem w końcu około 1630 i spędziliśmy nad mediateką kilka godzin, wysnuwając nowe wnioski, planując dalsze posunięcia, które należy poczynić w najbliższych dniach. grunt jest stabilny więc powinno wyjść po myśli.

no i tyle - taki dzień-piguła - niby nic się nie działo, a jednak cały dzień zajęty.

nasz zakład z G zamienił się w układ. to już nie jest rywalizacja, to czyste dążenie do celu. miało być "kto pierwszy skończy swoje zlecenie pije malibu na koszt drugiej osoby". teraz jest trochę prościej i trochę więcej "każdy kto skończy zlecenie kupuje malibu". bo już na tym etapie nie chodzi o to, żeby skończyć jako pierwszy. chodzi o to, żeby skończyć i w końcu odsapnąć przy smacznym drinku.

chciałbym więcej napisać, mam na to mega ochotę, ale chyba jak na złość nie ma o czym. zatem ostatni tajger i jedziemy dalej. nie na długo. nie mam zamiaru się zajeżdżać.

---

mały edit posta - jednak sobie przypomniałem coś ciekawego.

mega dziwny pomysł w świetle moich ostatnich "nigdy w życiu nie..."

drobna zajawka bez pokrycia.

zastanawiam się nad studiowaniem konstrukcji.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

nowy rok dzień dwudziesty piaty.

pasztet wszem i wobec.

tajgery się kończą, a pracy nie ubywa, przeciwnie, lista z dnia na dzień puchnie i ma się doprawdy nie najlepiej, o czym świadczy wypisujący się BIC! a w końcu po całym świecie krążą plotki, że prędzej się zgubi BIC'a (czy to dułgopis czy zapalniczkę) niż wyczerpie. muszę sprawdzić, czy aby nie dają za ten wyczyn miliona dolarów, jak w przypadku męskiej ciąży.

dzień mega obfity. rano odbył się wielki finał wielkiego szoł peweksa, ale zanim to nastąpiło spędziłem sporo czasu nad zagadką tysiąclecia - GDZIE JEST DO CHOLERY MÓJ INDEKS!?!? byłem na 120% pewny, że go zabierałem z dziekanatu, pamiętam dokładnie jak się po niego tam wybrałem, przy okazji zgarniając OPR za nie odebraną decyzję o stypendium. no i piszę do ojca, który pojawił się około 06:30 na necie, aby zeskanował pokój (obecnie mojej siostry, kiedyś "nasz") i zdał raport z poszukiwań. jak się później okazało - cała rodzina o tej przepięknej porze dnia szukała mojego indeksu, za co wszyscy są dozgonnie wdzięczni. ja swoją drogą wykonałem podwójny i wytężony skan własnego miejsca pobytu, również zakończone fiaskiem.

przechodząc błyskawicznie do meritum - pojebały mi się delikatnie dokumenty - w dziekanacie odbierałem legitkę, nie indeks...

tą świadomość nabyłem niestety drogą doświadczenia empirycznego, po fakcie. wcześniej nie byłem w stanie sobie wyobrazić, że widok indeksu może mnie tak uradować.

finał teleturnieju peweksa oczywiście był wielkim wydarzeniem. ten człowiek nawet indeksy wypisuje angażując w to grupę 10 osób (tak tak, miałem przyjemność się załapać). no ale przynajmniej z tej całej nieziemskiej komedii tyle pożytku, że każdy dostał szybko z powrotem swoją książeczkę z tabelkami wypełnionymi najróżniejszymi mgr dr i prof.

mimo dającego się we znaki wyczerpania byłem jednak w stanie zrobić jeszcze dwie rzeczy. 1 - jakimś cudem po tylu latach przypomniałem sobie jak się wykonuje podwójną transformację w celu wykazania rzeczywistej miary kąta między dwoma zadanymi płaszczyznami. 2 - już nie z takim sukcesem, ale wybrałem się i wytrzymałem wykład prof. dr hab. inż. arch. z CADa, jednak moja prezencja niestety poległa. nie polecam spać siedząc naprzeciw osoby, która wygłasza mądrości.

---

tyle uczelni. potem odwiedziłem psa, u którego (jakaś zmowa?) pojawiła się cała reszta mojej rodziny. tam dokonałem żywota i padłem na kilka godzin regenerującej drzemki. przy okazji zgarnąłem paczkę, która dziś przyszła. rzucając krótkimi przechwałkami - cd DIGIT-ALL-OVE i tripyl wajnyl THE BIG PINK z mega wypasienie wydanym remiksem na różowo czarnym placku - na jednej stronie remiks, na drugiej graficzka nadrukowana lakierem UV - miód. focinki poniżej



a no i co do pasztetu - skończył mi się wczoraj, więc znów wyląduję na kanapkach ze srem żółtym.

niedziela, 24 stycznia 2010

nowy rok dzień dwudziesty czwarty.

całkiem nieźle. 10 godzin snu po wyczerpującym i niekończącym się nadal projektowaniu strony pleciugi. śpię w dzień, pracuję w nocy. dla mnie to najlepsza opcja, nikt się w nocy nie wierci, nie przeszkadza, nie zaczepia przez internet. cisza i spokój. z jednej strony mega dobrze mi się pracuje, z drugiej czuję się jak robinson własnego pokoju pełnego kurzu, drobnoustrojów, kapsli, puszek i innych potworów czyhających na podłodze na moje życie. na szczęście winamp aka piętaszek dotrzymuje towarzystwa. nad ranem przyjdzie fala i jeśli moja flashowa tratwa nie będzie gotowa... śmierć przez utopienie. na szczęście po drugiej stronie ogromnego oceanu czeka na mnie projekt mediateki i inne przyjemności dnia codziennego.

jak zabraknie sił, wyślę swojemu ciału i umysłowi puszkę z listem pisanym tauryną, natomiast aby życie miało przyjemniejszy smak, wpieprzę czwartą tabliczkę białego alpengolda. i zrobię to już w tej chwili, HA!

sobota, 23 stycznia 2010

nowy rok dzień dwudziesty trzeci.

nie wylądowałem w końcu w hormonie. za to odwiedziłem shitty-hole, co w sumie jak by nie patrzeć jest mocno w temacie dnia wczorajszego. w sumie poszedłem ledwo na 2 drinki, ale warto było. to co się tam działo to była istna tragikomedia. nie lubię się śmiać z czyichś nieumiejętności, ale tu już na prawdę nie było miejsca na inną reakcję. żeby było śmieszniej przyłączyliśmy się z dziewczynami do tych wszystkich gibkich ludzi na parkiecie, ale wytrzymaliśmy może ze 20 minut hiphopu, rapu, arenbi i innych pochodnych. każdy się wyszalał i żenadzie stało się zadość.

dzień był obfity w moje wspaniałe zajęcia co oznacza ni mniej ni więcej kolejne długie godziny przy komputerze, którego już szczerze nienawidzę. no ale udało się zakończyć projekt strony, którą razem z samym zainteresowanym projektowaliśmy dłuuugi czas (nie tylko przez mój ale i jego nadmiar zajęć). początkowe wytyczne z czasem się mocno zmieniały, no ale dobrnęliśmy - efekt końcowy można oglądać pod adresem http://handsinpockets.pl - serdecznie zapraszam do odwiedzin. (przy okazji - wszystkie moje dzieła małe i duże które da się olinkować będę umieszczał z lewej strony bloga w "projektach i realizacjach")

po tym jak już zmęczyłem kilka potężnych problemów z akszynskriptem zabrałem się za rewelacyjnie odprężające karty inwestycji, o których wiele mówić nie będę, nie są tego warte. zaznaczę jedną rzecz i wystarczy - uczelnia, peweks - i wszystko jasne.

w przerwie między kartami udałem się na wspomnianą wódkę z sokiem porzeczkowym, natomiast gdy już zakończyłem uczelniane zaległości... położyłem się spać mimo posępnych dwunastu puszek tajgera czekających jedna po drugiej na swoją kolej. rano czekały na mnie zajęcia - mój rysunkowy azyl, itd, dlatego lepiej było wypocząć, bo kolejne dni będą coraz to bardziej wymagające.

rano mimo siedmiu godzin snu czułem się jak zwłoki, ale rysunek szybko mnie obudził. powtarzam to zawsze i do znudzenia - uwielbiam te 3 godziny totalnego relaksu (a teraz nawet 4 w ramach odrabiania). Była oczywiście Z, P i A. O chora lub też studniówkowa, więc nie tym razem, ale jej miejsce szybko wypełniła równie ekstrawertyczna R. plan był taki, że miała być kawa i spotkanie po tym wszystkim, no ale wyszło jak zwykle - sesja więc nikt nie ma czasu - przynajmniej oficjalnie ;P ŁAJZY!

no a teraz już powrót do rzeczywistości - ukończenie kart, pleciuga, mediateka... jak zwykle lista pełna pyszności. a propo - lecę spożyć jakąś kanapencję.

żegnając się w stylu sitihola, w którym moja noga z własnej woli nigdy więcej nie postanie - ELO!

piątek, 22 stycznia 2010

nowy rok dzień dwudziesty drugi.

ciągle tym zapominam więc ku pamięci:


TO jest bardziej prawdopodobny nowy hormonowy hit wspominanego ostatnio frilanda. jak bozia da to pójdę dziś sprawdzić na własne uszy i nogi.

sinusoida czasoprzestrzenna nabiera dziwnych rytmów. tym razem sen mógłbym nazwać drzemką. aż dziwne, że wstałem o 7 na zajęcia. ostatnio za często stosuję "i dobrze", ale tu też pasuje jak ulał. dowiedziałem się, że mam "ZAL" egzamin z peweksu (rili hepi, bo na sali egzaminacyjnej czułem się jak ktoś z ulicy). drugie info mniej pocieszające - jestem w dupie, czarnej jak smoła, ze swoja historią i dyplomem. smród tej dupy jest do wytrzymania, ale powiem szczerze, że czuję, jak ten wielki tył, w którym przesiaduję, coraz bardziej się zaciska, powstrzymuje drzemiącego, rosnącego w siłę pierda, a gdy już (olaboga) do niego dojdzie, wylecę z tej dupy razem z nim. to nie będzie "uwolnij orkę". bardziej "wiesz, że za 3 sekundy zginiesz, co mówisz?"

czwartek, 21 stycznia 2010

nowy rok dzień dwudziesty pierwszy.

ctrl+T
saratelka.blogspot.com
ctrl+C
ctrl+tab
ctrl+V

"Czekam na dzień w którym przestanę być studentką architektury. Wiem, przecież poszłam na studia, przecież studiuję ciągle... ale mam już dość jak wszyscy dookoła mówią, że będziemy architektami, będziemy mieć swoje firmy.. rzyyyyg. to udawanie jakiś fikcyjnych przedsiębiorstw, przygotowywanie do konfrontacji z potencjalnymi klientami... proszę!! nie ta branża. nie moja, dziękuję, do widzenia.
Robię te studia żeby być konsekwentną. Chyba lepiej zmarnować 5 lat i mieć przynajmniej za to papier niż zmarnować parę lat i nie mieć nic. No więc kończę studia i skończę je, byle szybko!
Byle do końca studiów, byle do s czasu w którym będę robić to co lubię, a przynajmniej to, co lubię bardziej niż użeranie się z jakimiś pewami, czekielami i innymi czyńskimi.
Byle do tworzenia..."

jedna rzecz się ZAJEBIŚCIE NIE ZGADZA... jedna jedyna. cała reszta to jak słowa wyciągnięte z moich własnych myśli, jak to czytałem, czułem się jakby mnie ktoś cytował...

dziś stało się to co się stać musiało, po tych rekordowych niespaniach padło rekordowe spanko 2010 - 14 godzin co oznacza ni mniej ni więcej jak pobudkę po 16:00...

i dobrze, nie da się non stop kręcić najwyższych obrotów, bo w końcu i tak trzeba będzie wymienić jakieś części, żeby nie przywalić w drzewo podczas kolejnej wycieńczającej jazdy. a czasem czuję, że jadę pod prąd. architektura to jest w ogóle zapierdalanie 220kmph lewą stroną polskiej autostrady. i to w dodatku płatnej...

tworzę... nie, ja produkuję, już to wszystko stało się bardziej moim zawodem i utrzymaniem niż pasją. choć nie powiem, wciąż jeden za drugim, każdy projekt daje mi wiele radości... no i w grafice na prawdę można się dobrze bawić, a jak patrzę na B... jeśli szybko nie skończy naszych studiów to miejmy nadzieję, że nie czeka go to samo rozczarowanie i zmiana życiowych planów co u mnie. no ale w sumie chyba nie mam się czego obawiać, bo ja nie miałem powołania, którego jemu nie brakuje.

no i tyle. ciągle zajęty ale szczęśliwy kończę kolejny dzień. kończę trzeci tydzień tego roku.

ps. ta rzecz, która się nie zgadzała - płeć oczywiście.

środa, 20 stycznia 2010

nowy rok wieczór dwudziesty

pleciuga już jutro. w chwili obecnej piwko, blog i fejsbuk. ale żeby nie było, że coś ominąłem...

mija dopiero trzeci tydzień, a dzieje się jak w ciągu trzech miesięcy. ale tak lubię, intensywnie.

kolejny, w krótkim czasie, przypadek niespania. tym razem 36 godzin, znów zakończone imprezą. art party tym razem, więc bardziej z obowiązku niż chęci, ale jak zwykle przekonałem się, że warto się w to wszystko bawić. było po prostu fajnie, dość luźno, momentami wręcz kameralnie, bez żadnych kwasów, czy rzeczy nieudanych - parkiet użytkowany do późna, blejd dał czadu jak zwykle i zabawa mimo nieznacznej grupy była na prawdę udana.

w trakcie mnóstwo krótkich dialogów, rozmów i rozmówek o rzeczach przyziemnych, górnolotnych, oficjalnych, prywatnych, a nawet intymnych... i z tego co mówił SMS - chyba nawet z niezłymi skutkami.

redbule jakoś mnie trzymały na nogach (tenks B), był też hit imprezy, o którym lepiej nie wspominać w szczegółach (leży teraz u mnie w pokoju i czeka na kolejną okazję wzięcia niewątpliwie czynnego udziału w jakiejś kolejnej imprezie. ogólnie odraza, wstręt, zniesmaczenie wymieszane z porządną dawką braku granic i tożsamego braku sawłarwiwru)

nawet powrót do domu z okaleczonymi piszczelami, ale w wyśmienitym towarzystwie - nie tylko wesoły ale i owocny w nowe plany i pomysły.

rano ciężka pobudka, ciężkie kilka godzin w nastroju pod banderą peweksa, mnóstwo skrajnej irytacji i posypki z problemów technicznych, ale końcówka dnia do prawdy urzekająca. najpiękniejsze półtorej godziny w salach na poddaszu jakie kiedykolwiek spędziłem (ze względu na podwójne przemiłe wspomnienia), a po zakupach w realu jak zwykle najkrótsza na świecie kawa... kokakola... mega-pyszna-i-mega-wielka-kanapka... ploty... brechty... pornografia... !... czyli miks jakiego można się tam zawsze spodziewać, i dla którego warto napisać esemesa o treści

"Hejo moge sie wpierdolic na kawe?"

wtorek, 19 stycznia 2010

nowy rok poranek dziewiętnasty.

hołli dżizys... flash mnie absolutnie sponiewierał. powoli widać koniec, ale to wygląda jak zarys brzegu z łodzi na środku morza... małymi kroczkami... na szczęście człowiek nie siedzi sam, cierpienie w towarzystwie cierpiących nie jest wcale takie straszne.

byle do finiszu...

nowy rok dzień osiemnasty.

wiele nie trzeba mówić... pleciuga...

jeśli ja to dziś zakończę to będę wnie-bo-wzię-ty. zbyt późno sie wstało, zbyt wcześnie się nie pójdzie spać...

a co dobrego? wbrew pozorom jednak coś - przepyszne gołąbki na obiad i kolację, a poza tym kawka w vincencie na tkackiej (szczerze polecam) w ramach obgadywania kolejnego zlecenia. niby się powodzi ale studia stawiam pod znakiem zapytania...

oby to zakończyć jak najszybciej. w końcu jeśli G wyprzedzi mnie z muzeum to jestem w plecy o butelkę malibu. także dupę za pas i do dzieła! i tak od 3 dni sobie powtarzam...

niedziela, 17 stycznia 2010

nowy rok dzień siedemnasty.

a jednak. chwila porannej frustracji związana była ze znaczącą zmianą w zleceniu, które odbywa (jak przystało na ostrą zimę) poślizg trwający już 3 dni.

no ale na dobre. przynajmniej tyle w tym pociechy, udało się wykonać wcześniej kulawe elementy w na prawdę profesjonalny sposób. pozostało jeszcze sporo pracy, ale sam fakt pośredniego sukcesu jaki odniósł w tym momencie projekt napawa mnie optymizmem, zamiast frustracją (tak jak rano, kiedy dosłownie można było czekać aż się rozbeczę jak małe dziecko, które już ma dość ćwiczeń z ortografii...)

...

co do poprzednich dni... totalnie pojechany okres. 39 godzin bez snu (tak tak, projekt daje w kość). nie było to jednak 39 godzin pracy - około 30stej godziny wybrałem się na doskonały koncert DIGIT ALL LOVE - Natalia Grosiak to po prostu anioł... koncert musiałem zaliczyć, bo już raz mnie ominął, na szczęście repertuar w 13 muzach jest gęsto upakowany i digitalki przyjechały ponownie. no ale już hormon po koncercie to był wypad z własnej woli. i to niezbyt normalny. biorąc pod uwagę w sumie ponad półtorej doby bez snu - impreza z szaleństwem przy głośnej muzyce i przy 6ściu desperadosach potrafi powalić.

i powaliła. koło 3ciej juz było na tyle gorąco, że nie mieliśmy problemów, aby mazać po sobie długopisem. szczecińskiemu HOTMAGAZINE'owi też się dostało... każde zdjęcie obmalowane w nieprzyzwoity sposób, jak jacyś gimnazjaliści!

rano to już w ogóle nie mówię co się działo bo wstałem równo z tym jak Z przyszła prowadzić ze mną zajęcia... na szczęście wyśmienite towarzystwo rewelacyjnie wyleczyło mnie z hengołweru i wieczorem... znów wybierałem się na imprezę. miało być kulturalnie - 3h w alter przy dramach. było kulturalnie 5h w alter i 3h w hormonie, potem kurnik i 5:30 w domu.

no i rano już wspomniana frustracja

z wczorajszego hormona - Freeland - Strange Things:


rewelacja ogólnie, choć nadal nie mam pewności czy to na pewno ten sam utwór co w klubie.

jakkolwiek ten dzień się nie zaczął (podobnie do 1 stycznia...), to jednak nie skreślając go przed zachodem dobrze zrobiłem - jest całkiem przyjemnie.

gdyby tak jeszcze było z kim na piwo pójść... intensywne życie towarzyskie jest bardzo uzależniające. zresztą jak się spotyka tak miłe osoby jak K to co się dziwić prawda?

nowy rok dzień szesnasty, siedemnasty...

i kto wie ile jeszcze. nie mam czasu. jestem wkurwiony. kropka!

piątek, 15 stycznia 2010

nowy rok noc piętnasta.

od 3 dni praktycznie non stop przy klawiaturze i myszce. w swojej paszczy bezpowrotnie (całe szczęście) umieszczam wielkie ilości jedzenia. jem w takim tempie, że moje spore zapasy już tej nocy zaczęły się powoli kończyć. cóż, zobrazuje to po prostu moim menu, jakim raczę się o godzinie 4 nad ranem - wpierdzieliłem ze smakiem chleb z majonezem sztuk 3 a w chwili obecnej wykańczam na sucho końcówkę półkilowej paki ciniminis.

dodam, bo to ważne, że ten dzień zacząłem wizytą u G, co uratowało mnie od totalnego ześwirowania. tam spożyłem dwa tajgery i ze 2,5 szklanki koli co w konsekwencji doprowadziło mnie do ponownego stanu używalności ciała i umysłu.

do rana dość daleko, pleciuga powoli się dopieka, pozostało przygotować flashowy lukier i wektorowe cukiereczki.

wsio, czas ruszyć do boju, kolejna bitwa w wojnie o spokój.

czwartek, 14 stycznia 2010

nowy rok dzień czternasty.

żyję, choć może się wydawać, że to nie do końca jest prawda.

pleciuga pożarła mój czas.

środa, 13 stycznia 2010

nowy rok dzień trzynasty.

nie daje mi spokoju, ale muszę się z nią zmierzyć. po raz dziewiąty. bo to już dziewiąty semestr się kończy.

coraz krótszy sen, ale przynajmniej elementy z listy sukcesywnie dają się wykreślić.

mediateka do 5tej rano, potem druk za jakieś niemożliwe pieniądze, szybkie załatwienie spraw na uczelni (na szczęście z sukcesami), powrót do domu, amu, lulu i znów siedzę przed monitorem. tym razem już nie uczelnia, tym razem powrót do pleciugi, z którą mam nadzieję rozstaniemy się w terminie przewidzianym w zleceniu...

jak to na sesje bywa, nie mam większych przemyśleń, którymi mógłbym tutaj żonglować... chyba że kogoś bardzo interesują rozkminy w temacie php, flash'a i arkichada... nie? to znaczy, że albo ze mną studiujecie i macie dość gadania o tym wszystkim, albo jesteście szczęśliwymi posiadaczami braku wiedzy na ten temat. a jeśli tak - zazdroszczę wolnego czasu.

no i koniec przerwy, robota czeka...

wtorek, 12 stycznia 2010

nowy rok dzień dwunasty.

z przerwami na zdrowy, kilkugodzinny sen, uczelnię, egzamin, kebab, sałatkę owocową, piwo i kilka innych pierdół. w ciągu dwóch dni wykonałem, zupełnie nie przeginając ze słownictwem - dzieło życia.

pierwszy raz w życiu mogę powiedzieć, że doprowadziłem coś z własnej woli do pełnej wersji. wersji 1.0.0... osiągnąłem stan wiedzy, w którym mniej znaczy więcej.

po prostu w pewnym momencie człowiek jest przesiąknięty tematem. przesiąknięty do tego stopnia, że małym nakładem środków generuje nieporównywalne zyski. tworzenie staje się ekonomiczne pod każdym względem, a to już jest droga do perfekcji, ponieważ coraz szybciej uzyskujemy żądane efekty, a oszczędzony czas możemy przeznaczyć na samodoskonalenie.

czas podjąć kolejny krok...

1.0.1...

poniedziałek, 11 stycznia 2010

nowy rok dzień jedenasty.

egzamin na 10:05, jak zwykle wspaniała godzina jak na peweksa przystało. wstałem wcześniej, wyszedłem z domu wcześniej, ale świat się na mnie dziś obraził - jeden autobus nie przyjechał, do drugiego połowa ludzi z przystanku nie dała rady wejść (inkluding mi) no i dopiero trzecim zabrałem się w podróż. wszyscy byli już w sali kiedy się pojawiłem, ale jeszcze nikt nic nie pisał. dostałem zaszczytne miejsce z przodu przy samym oknie. mając na uwadze, że moje przygotowanie do egzaminu było podobne do mojego wkładu w świąteczne wypieki, byłem wniebowzięty faktem tak bliskiego obcowania z opiekunami egzaminu.

dostaliśmy kartki z zadaniami. a tam... instrukcja obsługi egzaminu na samym szczycie. masz 5 nieobecności, piszesz na 6 pytań, 3 lub 4 - piszesz na 4, 2 lub 1 - piszesz na 2. szczęściarze, którym zawsze pasował wykład w poniedziałek na 10:15 pisali tylko na jedno pytanie.

mi się dostała wersja z czterema pytaniami. no to czytam, mam w końcu zaszczyt je sobie wybrać. pierwsze - ??? nie... drugie - ???x10 - NA PEWNO NIE! i tak samo z całą resztą. szóste to były jakieś obliczenia, które udało mi się ogarnąć w autobusie.

ubawiony pytaniami wymieniłem spojrzenie z kolegą obok, który bawił się prawie tak samo dobrze jak ja. nasze wspaniałe humory przypieczętował tekst czerwoną czcionką na samym końcu - "proszę zmieścić się na kartce po obu stronach, chrońmy lasy!". no po prostu impreza nigdy nie ma końca w poniedziałki, zabawa wyśmienita, wyśmienita!

"zapytam się, czy jak zrobię tylko obliczenia to wystarczy na zaliczenie" - taka była pierwsza myśl. genialna, aczkolwiek niedopracowana. "zrobię zadanie i reszta sama przyjdzie". postanowiłem się sprawdzić w dziedzinie logicznego myślenia i zaraz po rozwiazaniu obliczeń, w których na bank mam błędy (wyniki na to bardzo mocno wskazywały) zacząłem ponownie śledzić tekst pytań od 1 do 5... no i tak bez zbędnego wodolejstwa i po swojemu napisałem co o tym wszystkim myślę. można by rzec, że tak jak nie przepadamy za sobą z peweksem, tak tym razem musiałem zrobić wobec niego ukłon. ja się ubawiłem pisząc egzamin, niech on się ubawi czytając moje odpowiedzi.

i to chyba była perła tego dnia. później już tylko kilka godzin na uczelni w celach różne-sprawy-załatwiawczych, krótki powrót do domu z przerwą na zrobienie buki z B przed uczelnią i właściwie tyle. siedzę, żrę zupki knorr i zabawiam się swoimi obowiązkami.

nie ma co... impreza cały dzień

nowy rok dzień dziesiąty.

właściwie to już jedenasta noc.

niedziela upłynęła pod hasłem "mam-mega-dużo-do-zrobienia". jednocześnie jak na złość nie-mam-za-dużo-do-powiedzenia...

wyssałem z siebie wszelkie siły, czuje narastający ból głowy.

B zapewne się wścieknie. ale po tym czego dziś dokonałem będę miał więcej czasu na uczelnię, przyda się trochę extra-godzin na sesję i zaliczenia. i szczerze muszę powiedzieć, że "dokonałem" jest napisane bez przerysowań - po iluś latach doświadczeń skompresowałem swoją wiedzę i wkrótce będę w posiadaniu dość potężnego narzędzia, o którym już dawno marzyłem! i aż nie mogę się nadziwić, że udało mi się tylko dziś wykonać ponad 50% projektu - główne mięcho, szkielet, na którym śmiało będę mógł opierać dalsze pomysły. w końcu! zamiast za każdym razem robić wszystko od początku będę mógł wciąż udoskonalać to co posiadam. ciekaw jestem ile czasu dzięki temu zaoszczędzę...

z rzeczy nowych - ruszyłem z miastem białych kart
z rzeczy ciekawych - poruszający film "KLASS". dawno mi tak nie waliło serce podczas filmu...


na oficjalnej stronie do ściągnięcia muzyka z filmu http://www.klassifilm.com/index.php?option=com_content&task=view&id=27&Itemid=59

ps. byłbym zapomniał.
wracając delikatnie na tory tematu bloga - pee and poo (tenks tu bartosz matynia)

sobota, 9 stycznia 2010

nowy rok dzień dziewiąty.

and while our blood's still young
it's so young, it runs

zaczarowałem się tym utworem, nawet jak nie leci to w głębi odtwarzam sobie melodię, słowa...

rysunek dziś bez Z. również bez M. od dawna bez M. czasem czuję że coś przez to straciłem, ciągnę dalej ten wspólny projekt a momentami mam wrażenie że to już zupełnie nie jest to samo.

tak... taka chwila refleksji o co mi w tym wszystkim chodzi i na czym najbardziej zależy. nie wiem, ale to pewnie nie ma znaczenia, "life..."

oczywiście dzień bez perełek dniem straconym. plany na wieczór były dość mdłe i oczywiste, na szczęście znalazły się osoby, które to skutecznie zburzyły. nie widziałem E 2 lata. na skajpie z drugą E napisała tylko "placieju, wpraszamy się", co nawet nie pozostawiało miejsca na moją zgodę czy nie, co akurat bardzo mi się spodobało, rzadko się teraz spotykam ze spontanicznymi odwiedzinami. piwko, pizza, gapienie się na siebie jak na duchy, słowem, prawdziwe spotkanie po latach ;)

z tego wszystkiego chyba i tak spacer był najlepszą częścią. zresztą jak małe dzieci widzą za dużo śniegu to inaczej nie może się stać. białe szaleństwo, a na pożegnanie symbolicznie każdy wgryzł się (parokrotnie) w śnieżkę, którą lepiłem całą drogę. zjedliśmy całą. żaden rarytas, ale przeżycie godne uwagi ;)

a teraz już powrót do rzeczywistości w milionach kolorów monitora, aby jakoś na siebie zarobić. skreślanie kolejnych ajtemów z listy jest doprawdy pocieszające.

nowy rok poranek dziewiąty.

wściekły...

z dodatkowych adnotacji z ósmego stycznia...
przeżyłem powrót do "dzieciństwa". głupia sprawa, wystarczyło usiąść na wykładzie w pustym rzędzie, i czekać na przypadek, który sprawił, że po swej prawicy miałem I a po lewicy M. no i "druga grupa" została ponownie zjednoczona! na moment, na krótką chwilę, ale w identycznym jak 3-4 lata temu klimacie. to już co prawda nie była mechanika z ciocią G, ale to nie zmienia faktu jak się poczułem. fajnie. wartościowa duperela można by powiedzieć.

w domu porządki. nie lubię przyjmować gości w syfie, kłębach kurzu i labiryncie porozrzucanych wszędzie klamotów. szybko ogarnięta fizyczna materialna strona mojego życia, następnie spisywanie miliona notatek z serii do-zrobienia-na-zeszły-tydzień na jedną kartkę. czcionką w stylu kieszonkowej-biblii-tysiąclecia zapisałem całe A4 masą projektów i szczegółów na ich temat.

spotkanie nie było planowane na konkretną godzinę, więc po szybkim telefonie okazało się, że mam jeszcze dłuższą chwilę dla siebie. zakończyłem więc kolekcjonera (rzaaadko czytam w domu, tak samo jak rzadko mam wolne siedząc w domu). udało się też wykreślić kilka rzeczy z listy dzięki czemu nabrałem ochoty na jeszcze bardziej intensywne zakończenie dnia.

ciasto było przepyszne, nie przejmowałem się formą w której zostało upieczone (ogólnie kształt prężącego się kolesia z wyrzeźbionym brzuchem i "mułkami Jezusa"). było to jej pierwsze ciasto więc byłem pod wrażeniem wypieku jak i okazji, dla której zostało upieczone. urodziny po raz drugi. należą się podziękowania, to było przemiłe. no i te świeczki!

po 0,33 belgijskiego piwa 8,5% wyruszyłem na podbój hormona. kiedy się tam znajdziesz, żegnasz tam jeden dzień, i żegnasz kolejny. nie dlatego, że impreza trwa do następnego wieczora, po prostu przepowiednia kaca zawsze się sprawdza, więc dzień można z góry skreślić... impreza mało kleista, brakowało mi czegoś przynajmniej na początku. potem się rozkręciło. rozmowy, trochę szaleństwa przy prodiżach i kolejny uśmiech szczęścia po rozmowie z N. była też karmelowa M. za dużo cukru ;P był też 2 inne M, O, K, I, M w rodzaju męskim i pare innych osób, ogólnie rzecz biorąc towarzystwo wyśmienite. ale jednak jakiś niesmak, głównie przez ten durny incydent, do którego doszło przez zbyt mocno emanujący ze mnie optymizm :/

a no i bym zapomniał. wściekły... jest sponsorem dzisiejszego bólu głowy. pewnie nie tylko mojego, w końcu piliśmy w 6 osób.

...

żeby ktoś mnie teraz widział. w sumie ciotka wpadła do pokoju zajęć i zobaczyła. stwierdziła z zazdrością, że też tak chce. leżę, piszę bloga, doglądam moich zdolnych dziewczyn i czekam na efekty. jeszcze 1,5 godziny rysowania. jest 12:32

piątek, 8 stycznia 2010

nowy rok dzień ósmy.

za dużo rzeczy mi ostatnio wychodzi.

np - nie obudziłem się na dzisiejsze kolokwium ;P - wszystko dokładnie tak jak pisałem, nie lubię kiedy los się buntuje przeciwko temu czego się spodziewam ;)

no ale jak się ma przyjaciela to człowiek nie zginie. telefon o wpół do dziewiątej uratował mój dzień.

zresztą ominąć takie kolokwium to jak przegapić super komedię, na którą miało się bilety do kina. myster C miał najwyraźniej ważniejsze rzeczy na głowie by spędzić kolokwium razem z nami w sali zajęć. no i jakoś tak wyszło, nie wiem dlaczego, że mimo nieprzygotowania napisałem ponad spodziewaną normę.

...

jak gadamy z G prze internet - lecą bluzgi, fochy, groźby i zażalenia w ilościach które mimo abstrakcyjności pojęć można by zapewne wycisnąć z powietrza. wizyta w pleciudze natomiast - w 4 oczy, w wyluzowanej atmosferze - przebiegła bezboleśnie i bardzo efektywnie. czeka mnie pracowity uikent.

...

jakbym wpisał w listę IMPASYBUL-TU-DU-IN-2010 zrobienie filmu to miałbym pierwszy ajtem do wykreślenia. za jakiś czas ruszamy do produkcji - ogólny scenariusz gotowy, technologie znane i lubiane, więc to kwestia znalezienia kilku wolnych chwil, dopracowania szczegółów, a potem już tylko efekty specjalne, czołówka, napisy końcowe i wchodzimy w świat produkcji audiowizualnych. HELL YEAH!

nie oceniając dnia przed zachodem - miłego popołudnia, zabieram się do batalii z odkurzaczem.

czwartek, 7 stycznia 2010

nowy rok dzień siódmy.

jeszcze się nie skończył pierwszy tydzień year2k10 a ja już musiałem. już nie wytrzymałem. to jest jak jakaś obsesja, jak narkotyk, uzależnienie, które rośnie w takim tempie, że da się to tylko zaakceptować lub nie a i tak się w tym siedzi.

zarwana noc - ot co mi sie przydarzyło.

tyle, że zarwana w zupełnie odmienny sposób niż zwykle. tzn nie, nie... jak zwykle praca, uczelnia itp, natomiast z innym nastawieniem.

pracy było dużo. końcówka pracy nad dwoma stronami internetowymi, plakat, opis prezentacji i yyy... niech pomyślę... ach tak. aktualizacja strony SZPAK'a, który jak widać dla jednych trwa 5 dni w roku, dla innych cały rok. nie mówię, że to źle, kocham tego ptaka ponad życie bo nikt prawie nie wie ile mu zawdzięczam. tak tak C...

wracając do wątku. nowe, pozytywne nastawienie (to jest niesamowite uczucie kiedy planujesz sobie coś nierealnego, teoretycznie niezależnego od Ciebie i jakoś wszystko działa!). mimo tak wielkiego natłoku projektów, minimum czasu, nie załamałem się. po raz pierwszy od daaawna udało mi się skreślić WSZYSTKIE ajtemy z TUDU-LIST! a jak pisałem - mało tego nie było.

niewiarygodne. wstałem (od komputera, nie ma to niestety nic wspólnego z choćby krótka drzemką) około 7:00 - idealna pora na prysznic i wyruszenie na uczelnię.

byłem nieprzytomny praktycznie cały dzień a jednak udało się przeżyć aż do teraz. nie wierzę, że to się dzieje. w porannym autobusie kol;ejne strony kolekcjonera wsysałem na stojąco bez mrugnięcia okiem (jakbym zasiadł w siedzisku... nie. nie zasiadłbym bo wszystkie przemiłe starsze osoby już pozajmowały polpozyszyn). następnie kilak godzin projektowania z B. nei wiem kto był bardziej nieprzytomny - nie śpiący ja, czy nie wyspany B. no ale poczyniliśmy niezbędne kroki by ruszyć dalej z naszą mediateką. następnie wykład z moim nowym ulubionym żeńskim lektorem - F. niewygodne siedziska i postępująca głupawka pomogła nie zasnąć. na koniec dnia na uczelni jeszcze tylko 2,5 godziny czekania na 5-minutową korektę i już byłemw drodze do domu.

i w tym momencie dnia - kryzys. chyba pójdę spać. no ale ja nie umiem spać w dzień, także szybka zmiana planów, skuteczny esemes do G i po godzinie leżałem wygodnie oglądając jedną z lepszych komedii jakie stworzyli Brytyjczycy.

...

trochę jednak działa na mnie to niespanie, bo zbyt szczegółowo się rozpisuję a nie ma w tym nic głębszego. no prócz tego, że kontynuując swoją autoterapię widzę coraz więcej pięknych drobiazgów w każdym zwyczajnym dniu.

rzecz, o której się nie rozpiszę to "przedziwny" telefon jaki dziś odebrałem - łi łyl si łot łud hapyn

i jeszcze się wydarzyło mnóstwo fajnych pierdół, które zostawiam dla siebie, newerdeles dzień był udany (a teraz, olaboga, zasiadam do pracy po dwóch tajgerach. jak padnę o północy, swiat może o mnie jutro zapomnieć, co się akurat niezbyt dobrze składa zważając na kolokwium z rana ;) )

a na koniec drobnostka ciekawostka mianowicie cóż mi oznajmił kapsel z tymbarka jakiego zaserwowałem sobie na poranny uczelniany posiłek...

O KTÓREJ DZIŚ WSTAŁEŚ? ;X

bardzo-śmieszne-ha-ha ;P

środa, 6 stycznia 2010

nowy rok dzień szósty.

zacząłem i nie skończyłem.

pisanie (z kimś lub dla siebie) pomaga ułożyć myśli. dlatego codziennie próbuję się przez te 15-20 minut wyżyć snując te wszystkie "mądrości", z których (idę o zakład) za kilka lat będę się naśmiewał w stylu "jaki to ja byłem głupi". człowiek jest debilem całe życie, przynajmniej patrząc z perspektywy za-dwa-lata.

next. ostatnio strasznie filozofuję, no ale to całe skupianie się na pierdołach sprawia, że zaczynam się nad wszystkim zastanawiać.

choruję. przeziębienie, nie żaden kancer. "biorę witaminy" - jakaś słodko-kwaśna oranżadka w wielkich tabletkach. biorę bo wierzę, że to pomoże. samo wzięcie leku, nie proszek czy pigułka. wszystko to się sprowadza do placebo, które jakby się mocno skupić pewnie mogłoby doprowadzić do tego, że człowieka zacznie drapać w gardle od pastylki gripeksu (mój ulubiony).

z rozmowy z O wyciągam kolejną fascynującą wskazówkę na ten rok - nie przejmować się głupotami w stylu "noszenie komórki w kieszeni powoduje bezpłodność". nawet jeśli, to co z tego?myślę, że jakbym miał załapać np raka to nie od okrutnego, czyhającego na mnie aspartamu z gumy do żucia, już prędzej od atmosfery Hormona, którego uwielbiam i nie mam zamiaru przestać tam chodzić. przynajmniej nie w 2010.

jeśli czegoś nie robicie, bo dbacie o zdrowie, zakładam się z każdym, że są gorsze rzeczy, które na bank rezają Wasze organizmy zdecydowanie bardziej. nie jesteście się w stanie od nich uwolnić. to nie tak, że nie umiecie - nie chcecie. i ja też nie chcę.

nowy rok noc szósta.

zaczynam dużo pisać - dobrze.

kiedy dziś o tym rozmawiałem z O. doszło do mnie, że na dobra sprawę sami jesteśmy odpowiedzialni za swoje nastroje. nie w każdej sytuacji oczywiście.

istnieje samookaleczenie ale istnieje też samolecznictwo - również, a właściwie głównie to psychologiczne.

miłe dźwięki słuchanej muzyki, otaczanie się pięknymi w naszym rozumieniu przedmiotami, wspaniałymi ludźmi, a przede wszystkim myślami sprawiło dziś, że mój dzień minął niebiańsko mimo, że miałbym na co narzekać. ale po prostu o tym nie mówię, nie potrzebuje się nad tym głębiej zastanawiać, wolę pomyśleć o tym co miłego się wydarzyło - z dobrych wspomnień nie trzeba się leczyć, nie drążą w nas. natomiast wszystkie codzienne syfy - i tak powrócą, i tak trzeba będzie się z nimi rozprawić, dlatego lepiej najeść się tym co w danym dniu było najlepsze, żeby następnego dnia stoczyć walkę, a nie wojnę, w której walczymy bardziej z własnym strachem, ze swoją słabością, niż z problemem.

pojawiła się też inna rozmowa właściwie trwała jeszcze przed chwilą. E ni z dupy ni z pietruchy rzuciła do mnie... cytuję:

"To, co wielu ludzi nazywa kochaniem, polega na wybraniu jakiejś kobiety i ożenieniu się z nią. Wybierają ją! - przysięgam ci, sam widziałem. Tak jakby w miłości mogło się wybierać, tak jakby to nie był piorun, który strzela w ciebie i zostawia cię zwęglonego na środku patio. Powiedz, że wybierają, bo-je-kochają, ja myślę, że jest na odwrót. Nie wybiera się Beatrycze. Nie wybiera się Julii. Nie wybierasz ulewy, która zmoczy cię do suchej nitki, gdy wracasz z koncertu."

(właśnie się dowiedziałem - julio cortazar - "gra w klasy")


E
miałeś tak?

ja
bo ja wiem

E
nie wiem czy praca nad związkiem z kimś wybranym, o kim myśli się, że się kocha nie jest de facto owocniejsza

ja
możliwe
ale wtedy zakochujesz się nie w osobie, a w idei bycia razem
w Twoim obrazie związku, a nie we wspólnej uczuciowej decyzji
nie da się spłaszczyć miłości bez konsekwencji

E
ha, widzisz ile ludzi tyle zdań na ten temat
ale kto mówi o spłaszczeniu jej?
ja mówię o świadomym jej budowaniu i rozpaleniu jej bez ognia od pioruna

ja
bardzo rozsądkowy związek by z tego wyniknął
myślę że to by sprawilo zbyt wiele wątpliwosci w pewnym momencie
choć z drugiej strony "miłość od pioruna" też sprawia wątpliwości
kurwa miłość jest pojebana

E
bo jest!

ja
zresztą jakby mnie ktoś wybrał i by się okazało że de fakto ktoś na siłę mnie próbuje pokochać wyłącznie z założenia to bym się z tym czuł zwyczajnie źle
czułbym się wyraźnie oszukany i zmanipulowany

E
nie to nie tak
no nie wybiera się osoby do której się nic nie czuje

ja
tak to rozumiem
nawet jeśli ta wykreowana miłość byłaby prawdziwa koniec końcow

wtorek, 5 stycznia 2010

nowy rok dzień piąty.

zaczynam być podejrzliwy.

nawet głupi kuiz na fejsbuku zapowiada rok sukcesów sygnowany zdjęciem z wielkimi cycami

no ale było nie było dziś też odniosłem sukces

wspomniany wczoraj CAD zaliczony bez żadnego problemu i właściwie wbrew logice na 4.0 - nie protestowałem.

muzycznie wyżywam się teraz w klimatach z filmu 500 days of summer (szczególnie sweet disposition - poniżej)

film jak dla mnie przełomowy, oglądałem 2 razy w ciągu niespełna 2 tygodni. polecam wszystkim - tak irytującego filmu o miłości nie widziałem bardzo dawno albo i wcale. mimo wszystko muzyczka która wpadła mi w ucho (i to nie tylko ten jeden utwór) jest zaskakująco pozytywna, gdyby oglądać ten film po wysłuchaniu wszystkich ścieżek OST, zapewne byłbym podwójnie zszokowany zawartością filmu. aż mnie ciary przechodzą - nawet świadomy zakończenia przeżyłem pełną irytację po raz drugi (i pewnie nie ostatni).

tak więc dobrej passy ciąg dalszy. snuję kolejne plany w zasięgu max 24 godzin bo muszę przyznać, że zajęć i pomysłów mi nie brakuje.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

nowy rok dzień czwarty.

sukces!

z braku większych pobudek zjawiłem się na wykładzie z CAD'a co zaowocowało... nie tyle wiedzą z CAD'a ale tym, że po drodze przypadkiem zahaczyłem pana P i załatwiłem z nim (no a przynajmniej umówiłem się na jutro) kwestie mojego zaliczenia z tegoż przedmiotu (na którym notabene nigdy się nie pojawiłem, a informacja o TRZECIM przeglądzie, który już jutro, dała mi do myślenia)

także nareszcie posadziłem kupę w majty i ze strachu zaczynam działać.
z lenistwa wziąłbym dziekankę, ale chyba jednak możliwość zakończenia studiów w terminie kusi bardziej niż kilka pozornie wolnych chwil.

na peweksie znów łyknąłem parędziesiąt stron kolekcjonera, po którym w kolejce czeka miasto białych kart. ciężko się czyta z infekcją w gardle dlatego moim jedynym postanowieniem noworocznym będzie chyba większa dbałość o zdrowie, bo coś ostatnio łatwo łapię zarazki, poza tym człowiek już nie taki młody ciałem jak duchem ;)

i wsio. dziś z pozoru mały kolejny dzień zwykłego życia, ale jest kilka małych misji do wypełnienia po drodze. doręczenie kartki dla M i T, obiecana wizyta u rodziców, wieczorem specjałka i szarpanina, ale to co mnie najbardziej zdumiewa to to, że umówiłem się z WŁASNYM OJCEM do kina. widać, że wyprowadzka wzmacnia więzi, ale kto by pomyślał, że tak bardzo w tak krótkim czasie!

niedziela, 3 stycznia 2010

nowe

po sylwestrze wyczyszczony dosłownie ze wszystkiego. rok 2010 przywitałem oczyszczając nie tylko myśli i plany, ale nawet żołądek.

być może odżyją jakieś pasje.

szczerze życzę sobie wykonania w tym roku paru maskotek. w końcu wezmę się również za muzykę. nic z tego nie wyjdzie (co będzie zgodne z poranną notatką), ale ważne jest próbować. lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż na odwrót.

na dobry początek roku dwie nowości:

rysunkowe - http://www.jonburgerman.com/ - prześwietny styl (znalezione przez moją cudowną Mamusię :* )

oraz muzyczne - http://listen.grooveshark.com/#/artist/The+Big+Pink/1055600 - troche odbiegające miejscami od moich upodobań, ale pewne fragmenty mnie po prostu powalają (tenks tu M.K.)

cóż. byle do przodu, w tym roku już nic gorszego niż rok temu się nie może wydarzyć.

zapiski z kopenhagi...

jeśli w sylwestra 2008/09 ktoś powiedziałby mi w jakim momencie życia będę rok później, nie uwierzyłbym...

pełno zmian, diametralnych.

stąd poniższa lista rzeczy, których się nie spodziewam w 2010 roku:

- spędzenie kolejnego sylwestra z "żoną",
- kupno samochodu,
- zakończenie studiów,
- zmiana studiów,
- przeprowadzka (ani pod inny adres ani do innego miasta a tym bardziej kraju),
- założenie firmy,
- wyjazd poza Europę,
- wstąpienie do zakonu,
- nagranie własnej muzyki,
- namalowanie obrazu,
- napisanie książki,
- "zaistnienie" w prasie, tv, etc,
- zostanie gejem (OLABOGA!)

ciąg dalszy nastąpi... jak nie tu to w mojej głowie jak sądzę.