czwartek, 30 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty trzeci.

czwartek.

mając na uwadze wczorajszy brak maila odpuściłem sobie dreptanie do pracy na dziewiątą, więc dosypianie dłużyło się na korzyść wypoczynku. nie ma co, nie można sobie żałować.

wychodziliśmy z domu około 13:00. na dworze piękne słoneczne niebo, w portfelu piątak na pączki. ale niestety. o tej porze w małym genialu takich łakoci już nie ma. jak nie pączki, to drożdżówki. jak się okazało - je się je trochę dłużej niż pączki - te kończą się w okolicach śmietnika koło tawerny, a drożdżówki równo z wejściem do biura.

ledwo wszedłem do naszej sali, a moim oczom ukazał się, a nawet ukazały się talerze pączków. zachwycony widokiem przeszedłem obok, jednak coś odwróciło moją uwagę od tłustych, słodkich kulek. jak się po chwili okazało, były dla nas. A oznajmiła nam to wchodząc do kuchni, rzucając od progu życzeniami. ano tak! dziś przecież dzień chłopaka. było więc całkiem sympatycznie. z tego względu właściwie mojej pracy komputer właściwie poza małym modelem konstrukcji nie doświadczył. E przyszła z pudłem od adasia sowy, więc pączki to nie było wszystko. potem jeszcze wspaniałe nasze kobiety zrobiły nam a to kawę, a to herbatę i poszliśmy szamać. zakrapiany, czekoladowo-czekoladowy torcik był pyszny, ale tak słodki, że nawet mi przeszła ochota na drugi kawałek.

dzień wcześniej tuż przed kaszanką odebrałem niespodziewany telefon, także dziś tuż przed tortem odbyło się krótkie spotkanie w sprawie ciekawej możliwości promocji imprezy art party. 15 minut konkretnej rozmowy, wymiana spostrzeżeń, kontaktów i temat wyczerpany na tyle, aby czuć się swobodnie.

wieczór spędzony wraz z K i P nad tematami najbliższych wydarzeń w alter i w barrelu. poszło nam lepiej niż bym się mógł spodziewać, na prawdę wiele ustaleń, bardzo konkretnych i dobrze wróżących najbliższym dwóm miesiącom.

po biznesowo-towarzyskim spotkaniu udałem się do kota. po drodze rozmowa z przyjacielem przez telefon. w domku kot zjadł, wybawił się, poszedł spać, więc siadłem do bloga i oto jestem - opisuję czas rzeczywisty, zatem stwierdzam co następuje: idę odebrać Skarb :*

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty drugi.

środa.

cały dzień oczekiwania na konkrety w sprawie ściany. ostatecznie nic nie ruszyło z projektem, ale na szczęście nie był to zupełnie bezwartościowy dzień. prezentacja na targi, trochę php.

po południu opuściłem biuro, pytając tuż przed wyjściem o ewentualnego maila, ale otrzymując odpowiedź negatywną spokojnie stwierdziłem, że można się nastawić na następny dzień. po obiadku w doborowym towarzystwie ruszyliśmy szturmem do kota, aby później wsiąść w tramwaj, potem autobus i dotrzeć na powakacyjne spotkanie w gronie przyjaciół M. po półtora miesiąca może nie stał się typowym Kazachem, ale na pewno liznął sporo tamtejszej kultury. opowieści snuły się przez długie godziny i nie było końca. pozazdrościć przygód.

wyszliśmy bogatsi o wspaniałą relację ale i butelkę kazachskiego wina.

było późno, poszliśmy na przystanek, na którym po 10 minutach pomachaliśmy przejeżdżającemu nocnemu. można by powiedzieć goń się leszczu, ale zdaje się, że to samo kierowca mógł mówić nam. zatem spacer. po niecałej godzinie byliśmy w domu. otworzyliśmy wino, obejrzeliśmy pierwszy odcinek muminków i tyle nas było widać.

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty pierwszy.

wtorek.

w pracy spotkania. wyjazdowe do peri pogadać o rusztowaniach, w biurze gadka z konstruktorką i strażakiem. w międzyczasie szczypta php. wieczorem film o człowieku, który gapił się na kozy. dość pojechana historia.

wieczór najpierw z kotem, przy wspólnym gingersie, potem tv, rozkmina nad teoretycznym biznesplanem studia nagraniowego. nie wiedzieć kiedy - zasnąłem...

wtorek, 28 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście siedemdziesiąty.

poniedziałek.

jeden z gorszych dni, patrząc pod kątem nastroju.

punkt ósma siedziałem, jedząc pączki, na schodach przed drzwiami do zamkniętego biura. wystarczyło kilka minut cierpliwości, przyszła A i wpuściła mnie do środka.

spotkanie z dziewiątej przeniesione na godzinę piętnastą, zatem miałem sporo czasu. zresztą tego dnia właściwie przeżyłem dwa pełne etaty. na dwóch paczkach i kawie.

udoskonaliłem składnik mojego webmanager'a, pogrzebałem w temacie modelowania, obejrzałem kolejną porcję tutoriali. na spotkaniu wyklarowało się dalsze postępowanie w temacie projektu, a zarazem zostałem totalnie zdekoncentrowany. nie wiadomo jakie zadania teraz do mnie należą.

po południu właściwie mogłem iść do domu, ale kot został wykarmiony przez telefon, zatem zostałem dla towarzystwa.

wdałem się w głupi temat. odgrzaliśmy z F fazę na muzykę z senso. puszczałem sobie na jutubie dejwida guettę w futuringu z kidem cudi i można powiedzieć że zmontowałem kopię. dźwiękowo "dzieło-ksero" pozostawia wiele do życzenia, ale całość jest idealnie przekopiowana. przy okazji wyszło na jaw, jak "złożona" jest muzyka komercyjna - sklejanie utworu trwającego 3:29 zajęło mi ledwo godzinę...

---

w godzinach pracy F odgrzebał gdzieś w internecie ciekawy temat. wirus komputerowy. nietypowy. infekuje wszystkie komputery, ale na żadnych nie wyrządza szkód. no... oprócz komputerów na których zainstalowane jest oprogramowanie do zarządzania modułami elektrowni atomowych. niby wojny cybernetyczne to science fiction, którego przecież nie dożyjemy, a tu proszę.

kilka ważnych faktów - nieznane 4 luki windowsa wykorzystane jednocześnie w jednym złośliwym kodzie, złożoność wprawiająca w pewność, że to nie była amatorska robota, tymczasowy brak wykazywania aktywności. a co, jeśli np w określonym czasie wirus uaktywni się we wszystkich elektrowniach?


średnio uszczęśliwia fakt, że w niemczech wszystkie elektrownie tego typu są podatne na infekcję. to troszkę bliżej niż czarnobyl. i to nie jest jedna elektrownia.

najwyraźniej ktoś miał rację, że w internecie jest wszystko, bo najwyraźniej niedługo będzie tam też wojna - nie o "lubię to" przy zdjęciu z imprezy na facebooku, ale w kontekście prawdziwych, globalnych konfliktów i chorych interesów tak samo chorych rządów. mimo że teoretycznie kiedyś chcę mieć dzieci, w tej perspektywie zaczynam się nad tym głęboko zastanawiać...

---

wieczorem rozgrywka dla rozrywki, spacer w stronę fontann, a potem wieczorna spowiedź. dostrzegłem w swoim życiu dość ciężki etap - trwałem w nim, ale nie miałem świadomości uczestniczenia. nauczyłem się czegoś o szczerej rozmowie. chyba w ogóle uczę się mówić o tym, co czuję.

poniedziałek, 27 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty dziewiąty.

niedziela.

rano do roboty. tym razem pojawił się ktoś więcej, więc nie siedziałem sam. przede mną kolejna misja z reaktorem, dzięki któremu udało się stworzyć symulację "żyjącej elewacji".

animowanie, szperanie w internecie w poszukiwaniu rozwiązań. tuż przed wyjściem konsultacja.

w kamienicy przy alei tłoczno od gości. najmłodszy miał jakieś półtora miesiąca, stąd cała uwaga i rozmowa była skupiona wokół tej drobnej osóbki. mimo całej słodkości tego dziecka, mój paraliż pozostaje wciąż aktywny, boję się cudzych bobasów i póki sam sobie takiego nie zmontuję raczej nie należy oczekiwać cudownej przemiany.

wieczór niestety nie wypalił tak, jak był zaplanowany, wszystko przez omyłkę w godzinach. koncert udany, ale w połowie, bo drugiej połowy nie uraczyłem. nie to, że nie mogłem wysiedzieć dwóch godzin, po prostu w ogóle nie siedziałem. stojące miejsca w filharmonii to po prostu delikatna przesada. było więcej wejściówek, niż miejsc na sali. swoją drogą - dość uważnie przyglądałem się temu wnętrzu, które ostatnio odwiedziłem jakieś hm, żeby nie skłamać - 3-4 lata temu. z doświadczeniem po konkursie włączył mi się tryb analityka - słuchałem więc nie tylko koncertu - słuchałem pomieszczenia. swoją drogą - szumy z głośników zbyt wyraźne.

po połowie koncertu pojechaliśmy do pomiędzy. spiliśmy piwko, zjedliśmy to i owo, pogadaliśmy, pośmialiśmy się. było miło.

wieczorem krótkie spotkanie z W, akcja z drukarką, w TV ciekawy program o El Bulli - polecam ogarnąć temat - kuchnia widziana oczami naukowców to inny świat. i podobno bardzo smaczny.

przed północą urwana w moment radość. zapowiada się pracowity poniedziałek.

niedziela, 26 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty ósmy.

sobota.

poranek z małym bólem, małym głodem, bardzo małą ochotą na wstawanie. dzień wcześniej na śniadanie naleśniki, dziś znów pączek.

w drodze do biura wciąż mały ból, głód trochę mniejszy, duża ochota na spanie.

do komputera zasiadłem z misją samokształcenia, zabierając się za modelowanie, animację, wirtualną fizykę. ponad dwie godziny oglądania tutków na youtube, samodzielne próby, notatki. wszystko z całkiem niezłymi jak na sam początek efektami. temat zagości u mnie na pewno na dłużej.

po południu bułki, parówy, pomidor czarny od pieprzu i kawa.

w planach nowy projekt, tzn nie powstał dokładnie dziś, ale dziś przybrał konkretnych kształtów, zakreślone zostały ramy, niedługo czas to będzie wypełnić treścią. póki co jednak wszystko leży w małej szufladzie w mojej głowie.

wieczór w domu z szajbniętym kotem. spędzony na obowiązkach i sprzątaniu graciarnio-pracowni rysunkowej. ponownie wszystko zostało ułożone w jakimś porządku, który na pewno niedługo ponownie zostanie zachwiany,  ale też udało się wywalić dość spory wór na śmietnik. dodatkowo odkurzona biała szafka doczekała się adopcji i awansu. została przeniesiona do nas. w planach zakup 0,5 metra kwadratowego pleksy i zmiana drzwiczek, potem jakaś dziura na kable i może w końcu pozbędę się problemu z listwą-kradziejką.

jutro kolejne przenosiny, porządki, selekcja do usunięcia.

późnym wieczorem spacer z łuną nad przyszłą kaskadą i profanacja w kawiarni - rozważanie treści dekalogu w książce byreckiego przy piwie staropramen.

na koniec dnia szybka kolacja w kfc.

czasowo znajduję się w okolicach roku licząc od pierwszego świadomego odstąpienia od obrzędów kościoła. jutro próba przywrócenia utraconej wiary w to, że to jest czegoś warte. plan jest zresztą bardzo konkretny: 17:00 koniec pracy, 18:00 msza, 19:30 filharmonia.

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty siódmy.

piątek.

tak jak w pierwszej połowie roku dało się spokojnie wstać nawet o szóstej rano, tak teraz z trudem przychodzi mi przyjście do pracy na ósmą.

w ciągu dnia w biurze kilka telefonów, ciągle jakieś pytania do folderu. a projekt hali w miejscu, na samym starcie, czekając na strzał budzący do biegu.

PIF PAF! RATATATA!

telefon do oświetleniowca, pseudo-kosztorysowanie, walka z połową walca i w końcu coś zaczęło wychodzić.

wieczór dość obfity towarzysko - liero, piwko, temat paintball'a, hormon.

w domu bardzo późno. piąta siedem.

piątek, 24 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty szósty.

czwartek.

w archico byłem dopiero koło 14. folder pożarł mój czas, mimo że tak na prawdę niewiele przy nim siedziałem. więcej czasu poszło na oczekiwanie na maile i telefony z potwierdzeniem, niż na projekt.

umierałem z nudów, przeszedłem dwie gierki na dżomansterze, potem z nudów czytałem początki bloga. zdaje się, że momentami trochę przesadziłem z maskowaniem faktów, bo dość dużo czasu zajęło mi odszyfrowanie niektórych fragmentów. niekiedy dochodziłem do sedna dopiero w kontekście całego tygodnia. szukałem konkretnego fragmentu, jednak nie odnalazłem go. dopiero wieczorem w rozmowie wyszło, że to była jakaś sobota, czy niedziela, w każdym razie weekend. poszukam tego dziś raz jeszcze, może uda się złamać własny kod.

do późna siedziałem przy ekranie komputera oczekując na jednego, głupiego maila, który w końcu się nie pojawił, zatem zmęczony całym nieefektywnie spędzonym dniem, bez obiadu, udałem się do domu, zahaczając po drodze o fresza, gdzie zdobyłem niezbędne do naleśników produkty i ruszyłem smażyć.

podczas siedzenia w kuchni towarzyszyły mi reklamy na polsacie. usiłowałem obejrzeć film, który akurat leciał, jednak ciężko było się wczuć w wątki, kiedy co chwila w przerwie leciały "pomysły na", "najlepsze oferty" operatorów komórkowych i masa rzadkiego gówna, które męczy bardziej niż niejedna historia opowiadana po raz któryś z rzędu.

po północy nareszcie można już było usiąść razem do stołu. po późnej i tłustej kolacji małe przemeblowanie i opowiadając sobie różne czwartkowe historie poszliśmy spać.

nie ułożyłem sobie tego jeszcze w głowie, ale pewien fragment tego dnia dał mi do myślenia, zdaje się, że albo ja nie nadążam za zmianami kulturowymi mojego pokolenia, albo coś poszło w złą stronę. przypomina mi się w takich momentach, że coś co stało się zwyczajne nie oznacza, że jest normalne. póki co pozostaję w tym wszystkim sobą, ale kto wie, jaki to będzie miało wpływ w przyszłości? tak to już niestety działa, że długotrwałe przebywanie pod presją chcąc nie chcąc wymusza zmiany. przełom 2009/2010 i cały ten rok jest tego najlepszym dowodem. dla potwierdzenia słuszności - nie tylko z mojej własnej perspektywy.

czwartek, 23 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty piąty.

środa.

rano obiecana jajecznica ze smażoną cebulką i grzankami, ślamazarne włóczenie się do okolic południa, sprzątanie.

na arkońską przyjechałem sobie za darmo tramwajami. w końcu dzień bez samochodu, więc "święto" zobowiązuje. na spotkaniu włochaty lord i kobiece niezdecydowanie w podwójnej dawce. po godzinie byłem wolny, ruszyłem do biura, aby wdrożyć umówione poprawki zakupując po drodze dwa wifony, co by nie umrzeć z głodu.

i cóż. dość ciepły dzień wlókł się do samego wieczora. co miałem zrobić, zrobiłem, więc ucieszyłem się bardzo na wieść, że w moją stronę podąża kolacja. zaraz po niej wyskoczyliśmy do groty piwnej, posiedzieliśmy przy piwku wśród ludzi, ale zmęczeni pracą nie wytrzymaliśmy długo. hormon to już chyba nie jest miejsce dla mnie, mimo że w towarzystwie wśród którego siedziałem byłem najmłodszy.

środa, 22 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty czwarty.

wtorek.

rano o dziewiątej umówione spotkanie z przedstawicielem firmy od hali. ogólne zażenowanie ograniczonymi możliwościami projektowania nas uziemiło. pozostało obśmiać temat i pogodzić się z faktem, że wiele się tu zrobić nie da.

skończyłem zatem bardzo szybko, poza tym miałem wiele do załatwienia. zanim ruszyłem na podbój szczecina spożyłem kanapki z resztką paszteciku, nakarmiłem kota, zgarnąłem to, co miałem załatwić i wyruszyłem. udało się wszystko prócz przelewu, ale tak to jest, jak się dziwnym trafem nie zapisało ostatniej cyfry numeru konta.

przede wszystkim umorzyłem najbardziej obciążający dług, jaki miałem, poza tym zwiedziłem aptekę, real, żabkę i błyszczący narożnik w galaksy. byłem też w jysk'u, gdzie po minimum 3 stórki stoją nie szafki, a jakieś rupiecie z dykty, zwiedziłem media markt, gdzie, podobnie jak w empiku - nie ma cod 7, a wszędzie docierałem spacerkiem, dzięki czemu na koniec dnia udało mi się obetrzeć pięty w rozchodzonych butach. najwyraźniej siedzący typ pracy bardzo upośledza kondycję.

oczekując wieczorem na telefon obejrzałem pierwszą część r.evil dla przypomnienia, potem udałem się na ostatni spacer i można było śmiało zakończyć dzień. przed snem po pół gingers'a na głowę w ramach toastu za upominek i w końcu kima.

hit dnia: a wiesz, że kangurzyca ma 3 waginy?

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty trzeci.

poniedziałek. nie można powiedzieć, że ich nie lubię, trafiają się całkiem fajne, a ten właśnie taki był. wstępny projekt hali poszedł jak po maśle, wyszedłem sobie z pracy tak jak chciałem i cały wieczór mogliśmy mieć w końcu dla siebie.pomijając wiele pierdół - poszliśmy do kina na afterlife w 3d. całkiem niezłe kilka scen, muzyka z dużą energią. ciekawie. polecam.

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty drugi.

niedziela. podobnie jak dzień wcześniej cały dzień w pracy, zresztą nie tylko ja...

w końcu ruszył temat październikowych imprez, niedługo info w szczecińskim hocie.

i w sumie niewiele więcej, no może poza pysznym ciastem i pasztetem, jakie przyjechały do mnie wieczorem.

przed spaniem odgrzewany dexter, ciacho i lulu.

niedziela, 19 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty pierwszy.

sobota.

pobudka w okolicy godziny siódmej, prysznic, spacer na fontanny. potem chwila na załatwienie zakupów - apteka, żabka, genial. długa, poranna herbata, w tle krzątająca się piękność.

biuro architektoniczne stało się moim drugim domem. pojawiłem się tam zaraz po tym, jak wykarmiłem sierściucha.

spędziłem tam generalnie cały dzień, próbując znaleźć się w dawno nie odwiedzanym kodzie strony targów. powiem szczerze, że ilość pracy przy stronie wielojęzycznej mnie przytłoczyła. w takim razie weekend z architekturą mijać się będą wzajemnie wielkim łukiem, może uda się nadrobić inne projekty.

czas wlókł się niemiłosiernie, aż w końcu nie czekając na telefon sam wyszedłem z biura. telefon zadzwonił chwilkę później, gdy byłem już w drodze. nie zauważyłem nawet, że przez cały dzień praktycznie nic nie zjadłem, było na odwrót - to mnie zjadła praca, więc zawitałem do zapomnianej farmy. wpakowałem w siebie wielkiego kebaba z frytami i byłem szczęśliwy.

późnym wieczorem już tylko chwila z kotem, głupie fragmenty z kosmo i można było iść spać.

sobota, 18 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście sześćdziesiąty.

piątek. ciężki poranek, z pośpiechem do pracy.

tego dnia również owocnie. propozycja folderu, ostatnia wizualizacja, dyskusja przy białym, a potem indywidualne rozmowy przy szklanym konferencyjnym.

tu od razu poprawka do czwartku. w pracy byłem może z godzinkę, bo od ósmej do około piętnastej siedzieliśmy na seminarium remmers'a z A i F.

deszczowy poranek zalał drugie dajśmany, zatem nigdy więcej nie kupię tam butów na okres wiosenny, jesienny, a na pewno nie zimowy.

na mokre skarpety nie pomogła nawet kostka wysoko higroskopijnego materiału, którego próbki można było zabrać ze sobą z wykładów w hotelu panorama. może położenie nie jest specjalnie dostępne, ale trzeba przyznać, że robią dobre jedzonko. można powiedzieć, że ten dzień przeżyłem dzięki firmie remmers.

kiedy wracaliśmy z F już do biura, uderzyliśmy w bardzo konkretną rozmowę, którą w pył rozniosło to, co stało się w piątkowy poranek w drodze do auta.

jechaliśmy pod teatr polski zapoznać się osobiście z tematem konkursu. wyszło parę trudnych zagadnień, więc zobaczymy co z tego wyjdzie.

dzisiejsza przerwa w pracy całkowicie przespana. powrót do pracy na wieczór, obróbka zdjęć, ogarnięcie tematów do folderu i w końcu telefon o skończonej zmianie.

na szczęście prócz róż w kwiaciarniach są tulipany.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty dziewiąty.

czwartek.

praca, zakupy, impreza.

w pracy chyba nic szczególnego, kolejne poprawki.

w kerfurze coś na obiad i dwa różowe fresco, a do nich krewetki. H pokusił się o danielsa, bo stwierdził, że jakoś należy opić nowy telewizor.

w mieszkaniu zatrzęsienie towarzyskie, smażenie krewetek, picie, rozmowy o dzieciach, znienawidzonej pracy. kuchnia i korytarz po prostu wrzały.

niestety rano o 7 pobudka, więc jeszcze przed północą wszystko się dla nas skończyło. tuż przed spaniem wydarzyło się coś niepokojącego, zatem nie spałem zbyt dobrze.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty ósmy.

środa.

bardzo płodny dzień, bo udało mi się właściwie niemal zakończyć zlecenie z halą, w jakieś dwie, trzy godziny wykonałem koncepcję do pewnego projektu, zaczęły też na maila napływać materiały do folderu.

pod wieczór wrócił mój Skarb.

wieczorna rozmowa sprawiła, że zmieniłem nieco podejście do pewnych spraw. zaczynam się leczyć z lęków, które się ostatnio bardzo nasiliły.

bo na każdą rzecz poświęcamy tylko część swojego życia - właśnie dzięki temu jesteśmy sobą.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty siódmy.

wtorek.

rano po kilku drzemkach wyłączyłem budzik, co skończyło się niemal godzinnym spóźnieniem. dojechałem na arkońską jakoś około 10:45, znów padało. dość niekonkretne spotkanie wydłużyło się, ale coś tam zostało ustalone.

zawczasu kupiłem więcej biletów, ale tym razem nie przydały się. zostałem podwieziony.

w pracy kolejne poprawki wizualizacji hali, na mailu wieść o przesuniętym terminie składania zgłoszeń na SZPAK'a, a wieczorem w esemesie pytanie o kraków. przemyślę i dam znać.

następnego dnia należało zanieść podania do dziekanatu, więc zająłem się papierkiem. kto by pomyślał, że jednak przez te 5 lat studiów dopadła mnie konieczność urlopowania...

dzień byłby się skończył jak każdy inny, jednak wieść o kocich pchłach rozbiła wieczór o wizytę u weterynarza.

młody został odrobaczony, dostałem preparat na odpchlenie, jednak trzeba poczekać 2 tygodnie, zanim w ogóle będzie można mu to podać. poza tym trzeba sobie do tego czasu radzić samemu z nowymi "mieszkańcami". koce, pościel, ubrania, wszystko poszło do prania, a kot został najpierw wyczesany z dodatkiem suchego szamponu, by później i tak trafić pod strumień wody. no ale co się dziwić. jak się wdeptuje we własny kał, to tak się to kończy.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty szósty.

rano o nieprzyzwoitej godzinie szóstej pobudka. pociąg właśnie wjeżdżał na teren dworca.

zapakowałem się czym prędzej do siedem-pięć, zostałem olany przez kierowcę, więc pojechałem za darmo, kupiłem bułeczki i twarożek i... nie działał domofon. pobiegłem więc zadzwonić z domu, bo komórka niestety padła, po jakimś czasie byłem już z K. ja dziś wróciłem, ona wyjeżdżała. nie dość, że czasu mało, to jeszcze każde z nas miało być dziś w pracy. dzień minął na ciągłym oczekiwaniu, do środy znów miałem zostać sam, zapowiadało się więc długie siedzenie w pracy i nudne wieczory.

po spacerze pod rektorat pożegnaliśmy się i poszedłem na spacer. zdzwoniłem się z P, umówiliśmy się nieco wcześniej. pogadaliśmy, dostałem wzór podania o dziekankę i poszliśmy do baru na umówione spotkanie.

chwilkę poczekaliśmy, ale nie zmarnowaliśmy tego czasu, wpadło kilka zasadniczych pomysłów.

ogólna koncepcja bardzo się spodobała, nie było żadnych przeszkód, a wręcz pojawiło się więcej opcji niż byśmy przypuszczali.

żeby jednak mimo wszystko nie kisnąć samemu w pokoju, zakupiłem dwa leszki i udałem się do H. ledwo dopiłem do połowy butelki, ledwo obejrzałem pół filmu i zasnąłem. obudziłem się na samą końcówkę, nieco przed pierwszą. pożegnaliśmy się, zgarnąłem kocura i łachy i poszliśmy do siebie.

mały w domu nieco stawiał opór, ale w końcu udało się go namówić, aby poszedł spać do siebie, więc wyjątkowo można było się normalnie wyspać.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty piąty.

w pociągu rozpoczęło się szaleństwo, nie dlatego, że jechałem z dwoma członkami kabaretu, a raczej ze względu na pekapowe usterki. wciąż wyłączało się światło, lecz ku naszej uciesze, huczało ogrzewanie.

wariując od stroboskopowej świetlówki wpadliśmy w kilka głębszych tematów na rozmowy po ciemku. na szczęście całe to wariactwo nie trwało specjalnie długo, po sprawdzeniu biletów już wszystko było jak należy, więc rozłożyliśmy siedziska i poszliśmy spać. przez całą noc po korytarzu przechadzali się czarni panowie z G4S. trasa na Terespol ponoć nie należy do najbezpieczniejszych.

obudził mnie budzik zawieszony nad moją głową w ręce G. dojechaliśmy. spałem dość mocno, więc nie powiem, było nieźle. wypakowaliśmy się z pociągu i znów pojechaliśmy taksówką na umówione wcześniej miejsce.

u kuzyna M rozespaliśmy się ponownie. na forfanie dzień z fredim merkury. obudziłem się, kiedyw  pokoju zrobiło się dość tłoczno. zbliżała się godzina występu, a trzeba było jeszcze dojechać na miejsce. wyjechaliśmy, jednak po drodze trzeba było się jeszcze zatrzymać przy kauflandzie - apteka i spożywcze zaopatrzenie do dwóch skeczy. czekaliśmy w samochodzie, słuchając radia. gdyby nie ono, bylibyśmy w wiosce wcześniej, ale niestety włąściciel zapomniał, że auto ma słaby akumulator. mieliśmy na szczęście mały zapas czasu, więc poczekaliśmy na zastępcze auto i mogliśmy spokojnie być na miejscu o wygodnej porze.

impreza w Dubicy Dolnej okazała się gminnymi dożynkami, zatem na supporcie chłopaki mieli pieśni ludowe.

występ minął całkiem spokojnie, może szału nie było, ale trafiła się jedna, świetna recenzja od pana technicznego  - "albo jestem już najebany, albo to mi się na prawdę podoba".

moje dwie małe wpadki nie miały większego wpływu na odbiór skeczy. po występie szybko zebraliśmy swoje rzeczy, zjadłem kilka pierogów, wypiłem pepsi (jak na dożynki przystało) i zmyliśmy się z tej zacnej miejscówy.

im bardziej zbliżał się wieczór, tym bardziej czułem się chory, jak zwykle zresztą. jeszcze przed pociągiem chłopaki chcieli coś zjeść, a potem, znów dopadł nas koszmar krajzlera. ponownie wywaliła się elektryka i zostawiliśmy auto wyjące klaksonowym alarmem na parkingu. ponownie poszliśmy do zastępczego auta i znów dzięki zapasowi czasu byliśmy na dworcu o idealnej godzinie. przyjechał pociąg, odszukaliśmy swoje miejscówki i na szczecin. byle do rana.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty czwarty.

sobotni dzień w pracy spędziliśmy z F na świętowaniu. tego dnia premierę miała siódma odsłona CoD'a.

podjarani zajawkami na jutubie szykujemy się na wydatek rzędu 120-130 zł.

jako że w okolicy 23:00 miałem wyruszyć ze szczecina nocnym pociągiem, postanowiłem odebrać swoje mienie od rodziców B. dogadałem się w kwestii godziny i zaraz po pracy pojechaliśmy. w tramwaju zjedliśmy pablikową pizzę z jakąś dziwną zieleniną, co to jej nazwy nie pamiętam.

pogadaliśmy, wymieniliśmy wrażenia z wydarzenia sprzed kilku tygodni. w końcu pojawiły się długo wyczekiwane zdjęcia i trzeba powiedzieć, że fotograf stanął na wysokości zadania. nam też udało się wejść mu w kadr.

jako że miało mnie nie być do poniedziałku - przyszykowaliśmy się do przeprowadzki kota. niestety tym razem miał mieć tylko towarzyszkę, bo rudy uciekł z mieszkania.

wieczorne pakowanie z toną glutów w nosie wlekło się, ale w końcu wyszliśmy, w torbie miałem materiału na cały tydzień, ale biorąc poprawkę względem ostatniego występu w rewie i lipsku, wolałem więcej podźwigać, niż np chodzić pół dnia z mokrymi stopami.

zgarnęliśmy z kontrastów graty, zamówiliśmy taksówkę bagażową, zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę dworca. "w tym pociągu nie ma kuszetek" okazało się wierutnym kłamstwem, ale szczerze mówiąc chyba w pierwszej klasie było nam wygodniej.

pojechaliśmy. kierunek - Biała Podlaska.

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty trzeci.

piątek.

znów cały tydzień w plecy, bo znów nie było na wszystko czasu.

po całym dniu pracy doczekałem się, przed nami były jakieś 24 godziny. tym razem do mojego wyjazdu.

czwartek, 9 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty drugi.

czwartek.

ponownie kilkukrotna "drzemka". drapanie i gryzienie.

dwa pączki, w pracy znów na 10:00, znów owocnie, znów w napięciu. rozmowa o informatyce, architekturze, puenta. później znów to samo, ale już oficjalnie, w czwórkę, przy szklanym stole. zapowiada się dużo pracy.

od poniedziałku rozpocznie się więc wielka masakra, do której zaprosiliśmy M. plan jest taki, żeby machnąć i projekty, i dyplomy.

w gąszczu obowiązków musiało się znaleźć kilka minut na opanowanie dokumentów dotyczących warsztatów, a także na kolejną mapkę dla J. dziś tylko jeden biznesowy telefon. sprawa folderu rozstrzygnie się w poniedziałek, spotkanie ustalone na dziesiątą.

jako że cały dzień padało, a dajśmanowe buty okazały się być mocno przemakalne, nabawiłem się kataru. praca nie szła więc tak szybko jak bym tego chciał, stąd musiałem zrezygnować ze szpakowego spotkania na 19:00, natomiast nie mogłem opuścić próby. w weekend kolejne występy kabaretu Szarpanina, na których po raz drugi zostanę "tymczasowym puszczaczem dźwięków".

zanim jednak pojawiłem się na próbie, warto zauważyć, że jak nigdy to ja i F wyszliśmy z biura jako pierwsi, podczas gdy cała reszta śmietanki pozostała przy pracy.

po wyjściu z próby - nie żałowałem. mimo ziąbu, jaki panuje zawsze w scenie kontrasty wybawiłem się jak nigdy. w razie potrzeby przypomnienia sobie, co tam się dziś działo, nagrałem 17-minutową pamiątkę z tej kabaretowej masakry mikrofonem i statywem.

wracając do domu wstąpiłem do lewiatana, potem wspiąłem się na trzecie piętro, zgotowałem obiad, wypiłem herbatkę. w międzyczasie kot w sile swego szału poczynił rzeczy niegodne, zatem odbył kilkuminutową karę w koszyku, przykryty kocem. wypłakał się, wyżalił, po czym gdy tylko go wyjąłem nastąpiła (zapewne chwilowa) przemiana. mrucząc tylko pląsał wokół mnie, za chwilkę zasiadł koło mnie i zasnął. ja w takim razie miałem spokój w ramach wieczornego blogowania, a skoro już dobrnąłem do końca, strzelę sobie należnego redds'a z lewiatana.

za 51 minut piątek. czekam :*

środa, 8 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty pierwszy.

środa.

dzikość tego dnia mnie chyba przerosła, skoro już teraz (wpół do jutra) chce mi się tak bardzo spać.

poranek straszny. kot pod kołdrą, na kołdrze, obok materaca, gryząc, drapiąc i zaczepiając. budzik wył od 7:30. nie wiem, ile to pobudek, ale do pracy wyszedłem około 10:00. po drodze jak niemal co dzień genial - drożdżówka i jagodzianka, natomiast nie-jak-co-dzień kilka telefonów, jeden po drugim: G, K, I, K, każdy w jakiejś innej sprawie. przyszedłem do pracy i już byłem zmęczony natłokiem pytań, próśb i życzeń.

odpaliłem kompa, przyniosłem sobie tależyk, sprawdziłem pkp i nim zjadłem jagodziankę, już pojawił się J, z pytaniem o pomoc. jak to mówię - jak boli, to znaczy, że się żyje. zatem w pocie czoła przebrnąłem przez kilka poważnych zadań tego dnia.

pod koniec "etatu" przyszedł F, co skłoniło mnie do odświeżenia swojej celności. skończyłem zatem wszystkie swoje dzisiejsze zadania, i zasiadłem do wojennej strzelaniny. jeszcze przed wyjściem z pracy umówiliśmy się na jakieś małe piwo, jednak nieco później, bo o 19:00 dobrnąłem ledwo do połowy swoich zadań.

wsiadłem w siódemkę i pognałem do alter, gdzie spotkałem się z K, P i przede wszystkim C. uzgodniliśmy sporo, jak na tak krótkie spotkanie, a zaraz później wsiedliśmy w auto, i pognaliśmy do mnie omówić drugą kwestię - kwestię warsztatów. póki co nic nie zdradzam, wyjdzie w praniu.

kiedy skończyliśmy posiedzenie, zrobiła się jakaś 22:00, zostało więc niewiele dnia, a plany wciąż w toku. skorzystałem z  okazji i zabrałem się z K i P autem, dzięki czemu na pewno zaoszczędziłem nieco grzebania się  przez miasto. po drodze uderzyliśmy w krótką wymianę zdań na temat oxygen'a, który, muszę to przyznać, nocą wygląda znakomicie, mimo że, jak to wspólnie ustaliliśmy, nie jest to budynek wybitny, ale to dobra architektura, a w skali Szczecina wręcz nowoczesna.

kiedy dojechaliśmy na miejsce, ustaliliśmy ostatnie sprawy dosłownie przez próg samochodu, a potem ruszyłem na "spotkanie żywieniowo-towarzyskie". był nie tylko obiadek, ale i pyszny drożdżowiec, a w międzyczasie czytałem. czytałem list. list ze szkocji. doszedł szybciej niż się spodziewałem, czytałem z przyjemnością. co ciekawe, zgodnie we trójkę stwierdziliśmy, że pismo na kopercie jest bardzo podobne do mojego.

w tvp właśnie leciał pianista. nigdy nie widziałem filmu w całości, tym razem trafiła mi się sama końcówka. piękny obraz, aż szkoda, że oglądany na raty. zaraz po tym, jak się skończył musiałem wychodzić, mimo, że plany uległy zmianie. zgodnie z F odpuściliśmy browarek. dochodziła 23cia, zatem ostatni tramwaj już niebawem.

czekając na tramwaj przeczytałem korespondencję raz jeszcze, a w drodze ponownie przez chwilkę zawiesiłem oko na oxygenie, dojechałem dwójką do sprzymierzonych, wysiadłem i w końcu poczułem ulgę, że ten dzień dobiegł końca.

to była bogata środa, o jeden dzień bliżej do piątku. czekam :*

wtorek, 7 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty.

robiąc mały dopisek do poniedziałku - pojawiły się w internecie trzydziestosekundówki wszystkich utworów z tysiąca słońc nowego albumu linkin parka. kiedy to słuchałem, nie wiedziałem, czy chce mi się płakać, bo wokalista tak zaciąga, czy też ta płyta jest tak słaba.

z przesłuchanych fragmentów spodobały mi się może ze trzy, w tym "WaK", który jest w całości na jutjubie i jest całkiem ok, choć do tego ich dziwnego brzmienia trzeba się dłużej przyzwyczajać.

no ale koniec o pierdołach.

rano okrutna pobudka o nieludzkiej godzinie, pakowanie, pożegnanie, każde w swoją stronę. kot znów w samotności na włościach, zatem ciekaw byłem jak on będzie znosił ponowną zmianę warunków kocio-społecznych.

posprzątałem, wymęczyłem futrzaka i udałem się do pracy, nadrabiać co się tylko da.

dzień w biurze udany, wręcz można powiedzieć że przepisowo odklepałem etacik i polazłem do domu. najciekawsza z tego wszystkiego była prezentacja chłopaków z technologią MRI (mogłem się kopnąć z tym skrótem, ale tak pamiętam).

do pokoju wchodziłem nieco na zapas wystraszony, ale na szczęście wszystko było idealnie. kot na skrzynkach obudził się wraz z otwarciem drzwi. niestety w jego jelitach panoszy się zaraza, toteż sra wodą, która daje ze sto razy lepiej niż takie normalne, zdrowe kupsko.

wrzuciłem na prędkości dietkę, zatem kot będzie się musiał zadowalać przegotowanym ryżem.

niestety, albo stety zabrałem do domu laptopa, co się wiąże z tym, że chciałem cośtam popoprawiać w kończących się zleceniach, a inna sprawa, że do piątku będę sam, to chociaż sobie baranka wieczorami pooglądam. iplex już odpalony, kot śpi, czas na dobranockę...

byle do piątku :*

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty dziewiąty.

poniedziałek.

po tak uroczo sennym weekendzie ciężko było zwlec się z łóżka. w zasadzie żadnej motywacji aby iść do pracy, no może oprócz kilku ważnych zaległości, które wciąż muszę nadrobić.

w przerwie załatwiłem sprawę sprzed dwóch lat, przeciągając ją na kolejne cztery. gdzieś później krótka rozmowa o tebeesach, które nęcą ofertą, ale to wszystko jeszcze trzeba będzie sprawdzić.

o godzinie osiemnastej karmienie kota i ku memu zdziwieniu - już miałem wolne. powiem szczerze, że takie coś zdecydowanie bardziej mi odpowiada, kiedy o ustalonej godzinie po prostu odchodzę od komputera i nie mam do niego dostępu przez resztę dnia, pozbywając się pracy w domu.

w kamienicy przy placu zrobiło się dość tłoczno, bo to był, można powiedzieć, dzień powrotów. wspólne drinkowanie na resztkach wermuta, instalacja systemu u kolegi, a w trakcie średnio udana partia scrabble'i. nie wiadomo było, czy to wina źle wylosowanych literek, ciśnienia atmosferycznego, czy może przemęczenia, w każdym razie błądziliśmy w zakresie słów trzy-, cztero- i pięcioliterowych, a co jakiś czas na monitorze rosły paski postępu siódemki.

po tej męczarni umysłowej posiedziałem z A przy szklance, narzekając na życie w tym samym temacie, w którym narzekaliśmy z P, spotkanym na ulicy tego samego dnia. a gdy wróciła D, padła na prędce propozycja dość ciekawego wyjazdu w granicach pierwszych tygodni października. się okaże, czy to w ogóle wypali.

późnym wieczorem spacer pod bramę portową, małe zakupy jak zawsze.

ten nieporównywalnie inny dzień skończył się na sałatce, grzankach i klimatycznym winie, po którym notabene całkiem nieźle się śpi :)

---

adnotacja co do baranka shaun'a. otóż jest to serial godny podziwu - zdecydowanie skierowany do najmłodszych widzów, o czym świadczy choćby brak dialogów, zamiast których jest beczenie, szczekanie, piski, chrumkanie i bełkot farmera, a mimo wszystko prezentujący nieinfantylne poczucie humoru. podoba się.

baranka można obejrzeć na ajpleksie, a wiąże się z tym krótka anegdotka. w biurze po kolejnych godzinach spędzonych nad archicadem zdecydowaliśmy się na dłuższą przerwę i film. iplex zaoferował nam film z kobietą z karabinem zamiast nogi. podnieceni plakatem odpaliliśmy reklamę i zasiedliśmy do "biurowego kina". film zwie się "Planet Terror", filmu nie polecam, film skończyliśmy oglądać tak prędko, jak tylko ukazała się scena z wyciskanym przez lekarza wrzodem na języku. [dla mimo-wszystko-chętnych: http://www.iplex.pl/vod/p1564-planet_terror.html]

obrzydzeni filmem postanowiliśmy odreagować w drugą stronę. naszym oczom ukazała się plastelinowa owieczka, zatem, klik, klik, play... http://www.iplex.pl/vod/tv35-gatunek_tv,0.html

poniedziałek, 6 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty ósmy.

ihaa! doganiam.

niedziela tak samo wyspana jak sobota. zwlekłem się około 14:00, pogadałem do kota.

zamiast tłuc się do biura, gdzie miałem zamiar nadrobić to i owo, pojechałem na niebuszewo, zgarnąłem wyśmienite bułeczki, pojechałem do pablika, gdzie spotkałem M. z pablika po drodze było do monopolowego i spożywczaka, aby zagarnąć wermuta i coś do jedzenia. na wieczór zaproszona A, zatem wygadaliśmy się, napiliśmy troszeczkę, a także... obejrzeliśmy kilka odcinków baranka Shaun'a, w którym zakochaliśmy się w biurze, ale to następnym razem :)

przypomnienie: w sobotni wieczór koncert COMA'y w ramach przeglądu Gramy. przyznam szczerze, że zimny ten miesiąc.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty siódmy.

sobota.

z wiadomych przyczyn spałem do 16:30, na śniadanie obejrzałem meczyk, zjadłem pizzę.

ogółem rzecz biorąc laba :D ale nie taka zupełnie bezowocna. przynajmniej muzycznie. Andreya Triana - śpiewała dla Bonobo, teraz Bonobo gra dla Andreya'i. polecam. poza tym nie pamietam już dokładnie gdzie, ale gdzieś w internecie można było odsłuchać rojksopowego seniora, co dziwiło mnie z tego względu, że premiera dopiero 13.09.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty szósty.

piątek, 246.

jak się uprzeć, to jeden z najcięższych dni dotychczas.

rano zostaliśmy we trójkę. cały dzień na spidzie, stresie i w totalnym burdelu.

projekt nie widzi ciągle światła dziennego, rano nie mamy prawie nic do wrzucenia na plansze...

jakimś cudem zrobiliśmy z A i A na prawdę masę rzeczy i wszystko się udało. 23:15 - mail do drukarni z pdf'em. 23:55 - graiczny termin wysyłki.

końcówka była bardzo gorąca, ale przeżyliśmy tego wieczora katharsis, jakiego wszyscy pragnęliśmy.

do domu wracałem na piechotę w poczuciu spełnienia.

zbierając skrawki pamięci do kupy, gdzieś wcześniej zgubiłem fakt zapisania się na seminarium z Revit'a, a także dowiedziałem się, że nie ma czegoś takiego, jak alkoholizm.

w weekend pierdzielę wszystko, komp w robocie, należy się chwila spokoju!

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty piąty.

czwartek.

dzień wcześniej wszystkie wypoczęte po wakacjach dzieciary poszły do szkoły. ja w tym roku przeżyję chyba jakiś wstrząs, skoro ostatni semestr nauki za mną...

powinienem dziś oddać krew, ale niestety plany się lekko zmieniły, jutro oddanie konkursu, a ja znów śpię w biurze. poziom bluzgów osiągnął już półtorej bramnej, zatem robi się gorąco. od wczoraj nie ma F, rano zespół opuści G.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty czwarty.

powrót doktora Pe.

powiedzmy, że korekta mnie nie załamała. potem w biurze.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty trzeci.

wtorek.

pierwsza noc spędzona w biurze. właściwie kiedy wieczorem dobierałem moje szczęście z dworca, nawet nie byłem do końca świadomy, że nie było jej dwa dni. generalnie w biurze panuje czasoprzestrzenny chaos.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty drugi.

chwała kalendarzowi i poczcie google. bo od tej pory mniej więcej wszystko mi się miesza.

zasadniczo bardzo prężnie zaczęliśmy działać przy sinfonii. termin do piątku. wziąłem na siebie projekt sali koncertowej - akustyka vineyard'a mnie nakręciła, gdy o tym wszystkim czytałem, więc powinno być dobrze.

oficjalne urodziny A. pierwszy wyjazd K.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty pierwszy.

niedziela. znów nie pamiętam.

"nowy rok" dzień dwieście czterdziesty.

coraz bliżej teraźniejszości.

sobota też w pracy. w perspektywie kilka dziur w kalendarzu związanych z wyjazdami K. najbliższa dziura już w poniedziałek, Warszawa.

a tymczasem w biurze krótka impreza urodzinowa A. 100lat.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty dziewiąty.

spotkanie z Z, pogaduchy w tematach, o których zwykle mogę co najwyżej poczytać, bo nikt się specjalnie na tym nie zna.

zagalopowałem się lekko, bowiem 22 sierpnia (234) zainstalowałem sobie w domu dodatek w postaci kota.

miesięczne szczenie nauczone walenia w kuwetę i piszczenia w ramach "jestem głodny" zakochało się we mnie, a ja w nim. przydzielone mi razem z wyprawką, zatem dopiero tego dnia (239), po nocy, we fresz markecie kupowałem mu kolejne saszetki nieziemsko kuszącego żarcia. zapach wali pałą po kolanach, a kot wpiernicza to w zastraszającym tempie.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty ósmy.

czwartek.

na mailu pierwsze, wspaniałe zdjęcia z Kazachstanu. "5 dni w pociągu". nie wiadomo czy zazdrościć. przygody na pewno, warunków to już sam nie wiem.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty siódmy.

biurooooooo.

środy też nie pamiętam, nawet na mailu puchy...

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty szósty.

biuro? biuro.

na mailu wieść o wygranej na freedom symphony wejściówce.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty piąty.

ponownie w biurze, na ekranie projekt plakatu warsztatów kabaretowych.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty czwarty.

niedziela, której szczegółów nie pamiętam.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty trzeci.

znów biuro, znów cod, na mailu ciekawostka - P jutro jedzie do Kazachstanu.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty drugi.

...? pewnie w pracy

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty pierwszy.

znów w biurze, ale tym razem bebeclub, kolejne niesamowite zdjęcia od M na mailu, a wieczorem upragnione spotkanie z F w sprawie dyplomu, który zbiera kurz.

"nowy rok" dzień dwieście trzydziesty.

zasadniczo nadal model, w przerwach si-oł-di z F.

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty dziewiąty.

uwolniony od wizualizacji (przynajmniej na jakiś czas) przejąłem od G modelowanie zabytków na sinfonię.

konkurs dość poważny, duży, nikt na niego nie ma póki co czasu, ale przynajmniej otoczenie zaczęte... zobaczymy jak to dalej pójdzie.

"nowy rok" dzień dwieście dwudziesty ósmy.

zasadniczo mam jakieś trzy tygodnie w plecki. oto dlaczego:

228: męczarnia z wizualizacjami, najbardziej niewdzięczny temat jakiego się podjąłem...