sobota, 18 września 2010

"nowy rok" dzień dwieście pięćdziesiąty piąty.

w pociągu rozpoczęło się szaleństwo, nie dlatego, że jechałem z dwoma członkami kabaretu, a raczej ze względu na pekapowe usterki. wciąż wyłączało się światło, lecz ku naszej uciesze, huczało ogrzewanie.

wariując od stroboskopowej świetlówki wpadliśmy w kilka głębszych tematów na rozmowy po ciemku. na szczęście całe to wariactwo nie trwało specjalnie długo, po sprawdzeniu biletów już wszystko było jak należy, więc rozłożyliśmy siedziska i poszliśmy spać. przez całą noc po korytarzu przechadzali się czarni panowie z G4S. trasa na Terespol ponoć nie należy do najbezpieczniejszych.

obudził mnie budzik zawieszony nad moją głową w ręce G. dojechaliśmy. spałem dość mocno, więc nie powiem, było nieźle. wypakowaliśmy się z pociągu i znów pojechaliśmy taksówką na umówione wcześniej miejsce.

u kuzyna M rozespaliśmy się ponownie. na forfanie dzień z fredim merkury. obudziłem się, kiedyw  pokoju zrobiło się dość tłoczno. zbliżała się godzina występu, a trzeba było jeszcze dojechać na miejsce. wyjechaliśmy, jednak po drodze trzeba było się jeszcze zatrzymać przy kauflandzie - apteka i spożywcze zaopatrzenie do dwóch skeczy. czekaliśmy w samochodzie, słuchając radia. gdyby nie ono, bylibyśmy w wiosce wcześniej, ale niestety włąściciel zapomniał, że auto ma słaby akumulator. mieliśmy na szczęście mały zapas czasu, więc poczekaliśmy na zastępcze auto i mogliśmy spokojnie być na miejscu o wygodnej porze.

impreza w Dubicy Dolnej okazała się gminnymi dożynkami, zatem na supporcie chłopaki mieli pieśni ludowe.

występ minął całkiem spokojnie, może szału nie było, ale trafiła się jedna, świetna recenzja od pana technicznego  - "albo jestem już najebany, albo to mi się na prawdę podoba".

moje dwie małe wpadki nie miały większego wpływu na odbiór skeczy. po występie szybko zebraliśmy swoje rzeczy, zjadłem kilka pierogów, wypiłem pepsi (jak na dożynki przystało) i zmyliśmy się z tej zacnej miejscówy.

im bardziej zbliżał się wieczór, tym bardziej czułem się chory, jak zwykle zresztą. jeszcze przed pociągiem chłopaki chcieli coś zjeść, a potem, znów dopadł nas koszmar krajzlera. ponownie wywaliła się elektryka i zostawiliśmy auto wyjące klaksonowym alarmem na parkingu. ponownie poszliśmy do zastępczego auta i znów dzięki zapasowi czasu byliśmy na dworcu o idealnej godzinie. przyjechał pociąg, odszukaliśmy swoje miejscówki i na szczecin. byle do rana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz