poniedziałek, 31 maja 2010

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty.

nieznośna pogoda, ból głowy, pół dnia przespane, brak apetytu, nadzieja na hepiend.

hepiend.

a dziś naklejki b1 i wózek widłowy.

niedziela, 30 maja 2010

"nowy rok" dzień sto czterdziesty dziewiąty.

i tak cały dzień przy wizualizacjach, z jednym śpiochem na materacu, z książką w dłoni i czterema kwadracikami szalejącymi po monitorze.

Wielki Chrzest Ziemi Byreckiego urzekająca już od pierwszych stron.

wczorajsze wyjście do alter udane w jednej trzeciej. zajebista propozycja, ale poza tym nieudana impreza i powrót.

150. dzień dobry?

sobota, 29 maja 2010

"nowy rok" dzień sto czterdziesty ósmy.

udało się. 147 zakończony udanym nowym nabytkiem. testowany od 3 dni sprzęt ma się dobrze i zadowala efektami pracy. no może poza zapierdzielającym i świszczącym wentylatorem, no ale w końcu nie byle jaki zasilacz tego potwora obsługuje. 750W robi swoje, więc jest co chłodzić, a i pewnie opłaty za prąd lekko podskoczą... i to bynajmniej nie z radości.

no ale w końcu można normalnie pracować, bez ciągłego kurwajapierdolu pod nosem.

instalka za instalką, tak od trzech dni w sumie (patrząc na to, że dziś jest już 149).

148 był dniem udanym z kilku powodów. pierwsze to na pewno ciasto z truskawkami, za które wypłaciłem należne buzi, bo było po prostu doskonałe. ale jeszcze po kolei. obudziłem się rano aby spakować dysk, zabrać się do B po kilka kolejnych programów. zaproponowałem mu wsparcie sprzętowe przy jego pracy konkursowej, które okazało się zbawienne, a przynajmniej odebrało większość stresów. poza tym zaopatrzony w kilka ciekawostek filmowych wyruszyłem znów w stronę miasta, aby w kordku wszamać obiadek u ukochanej :) po chwili spędzonej w grzejącym się na potęgę, dwunastopiętrowym bloku pognałem do domu aby przyszykować sprzęt pod rendery dla B. szybka i sprawna akcja, wszystko gotowe, zatem leciałem dalej. krótkie spotkanie po 17stej z A na lotników, a potem w piąteczkę na rodła i na uczelnię.

a tam - jedno z ważniejszych wydarzeń na naszej uczelni - Jerze Byrecki - człowiek niezwykły w samej swej osobie obchodził w galerii FORMa swój książkowy debiut i oficjalną premierę. Wielki Chrzest Ziemi zakupiłem bez chwili wahania. człowiek, który mówi w tak interesujący sposób, musiał napisać coś wielkiego. cała oprawa niesamowita. fragmenty czytane przez Stanisława Heropolitańskiego, wino i chleb ze smalcem. wszystko w jakimś takim patetycznym, aczkolwiek przyjaznym nastroju. tuż przed otwarciem premiery przeczytałem fragment z losowej strony gdzieś na środku i już wiedziałem, że chcę jeszcze.

najciekawsze jednak było to, co sam autor miał do powiedzenia:

(...) urodziłem się w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym. w toku dwutysięcznym dziesiątym napisałem książkę. (...) odpowiedź na pytanie o życiorys chyba najlepiej mówi o tym człowieku.

(...) a teraz mała chwila prawdy - to nie ja napisałem tę książkę (...)

bo niby pisało ją życie, niby to my wszyscy ją pisaliśmy i piszemy nadal, jednak ja się tu, drogi panie Jurku nie zgodzę, bo w takim stylu niewielu potrafi się wypowiadać, a do takich mądrości może każdy dojrzewa, ale niewielu udaje się tą teorię stosować w praktyce. wierzę, że pan jest tym wyjątkiem.

w pewnej chwili delikatnie oderwałem się od słuchania, bo dostrzegłem zabawną sytuację. na jednym z przeciwwłamaniowych prętów przy piwnicznym oknie galerii zasiadł wróbel. był tak strasznie podniecony tym, co się wewnątrz galerii działo, jakby wiedział, że to coś wyjątkowego.

sam wspominam pana Byreckiego z pierwszego roku zajęć jako kogoś nietuzinkowego, choć jeszcze nie wiedziałem dlaczego. teraz dojrzałem do zdania, że jest to jeden z niewielu architektów na naszej uczelni, o którym śmiało można mówić artysta.

zatem, mimo jeszcze nie wypakowanej z torby książki, polecam gdzieś kiedyś, choćby na chwilkę zajrzeć do Wielkiego Chrztu Ziemi. zaręczam, że warto. po kilku fragmentach wygłoszonych na premierze i po tym fragmencie, który wylosowałem, jestem tego pewny.

oszołomieni osobą doktora opuściliśmy galerię. i tak na szybko, po kolei wyliczając - ciasto, dżutub, czat z B, hormon. w hormonie nietypowo - pół mojego roku studiów, toteż poczułem się jak na żołnierskiej. nadrobiłem mocno nadwyrężone kontakty. zahaczając po drodze kurnik nastał czas kimania.

mimo pełnej trzeźwości rano jakiś dziwny ból głowy, chyba bardziej na zmianę pogody niż kaca. zresztą na kacu nie chciałoby mi się robić na śniadanie naleśników ;) a co! zrobiłem!

no i tak jakoś dziwnym trafem dobiega połowa dnia 149. ciekawi mnie przełom 149/150, bo może się okazać po wczorajszej rozmowie z F, że...

nie zapeszać, napiszę jutro.

czwartek, 27 maja 2010

"nowy rok" dzień sto czterdziesty siódmy.

znów trochę opóźnienia, ale jakoś tak to wyszło.

w skrócie zatem:

dnia 144 tego roku dokonałem czegoś ponadczasowego jak dla mnie. zrobiłem pierwsze w życiu naleśniki. pierwszy - jakże nieudany został wysmażony około 15:00 czasu letniego, środkowoeuropejskiego, kolejne były już całkiem ok, choć żeby nie było wstydu szybko je zjadałem. kiedy już zaczęły się udawać, z dumą odkładałem je na talerz, aby nakarmić K gdy tylko wróci zza szczecina. i nie dość, że naleśnikowe ciasto wyszło całkiem spoko, udało mi się zupełnie niekontrolowanie zrobić własne, autorskie nadzienie!

mam zatem za sobą prawdziwe kuchenne zamieszanie, magiczne zamienianie jajek, mleka i mąki w coś zupełnie innego.

poza tym, wiedziony naleśnikowym zwycięstwem zdołałem zrobić całkiem duży krok naprzód ze swoja pracą dyplomową, co oznacza ni mniej ni więcej jak to, że w końcu zaczynam się tym tematem jarać. i to na poważnie. w końcu czuć, że jest jakiś konkret, pomysł, który chce mi się bronić.

pomijam fakt, że jak zwykle pomysł wpadł przypadkiem, idąc po ulicy, no ale taki urok projektowania niestety.

zatem 144 całkiem udany, co więcej zdobyłem kolejny przefajny kontakt, którym podzielę się nieco później.

145 to był dzień imprezy, mnóstwo załatwiania, o którym nie ma co wspominać, bo to jedno wielkie zamieszanie. gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi czynnościami seminarium i korekta dyplomu u B, co by przed rozmową z promotorem zaopatrzyć się w niezależną opinię.

wieczór z imprezą. wszystko nie tak. technicznie wielka dupa, nie mówiąc o jakichś kwasach pod koniec...

no ale nic straconego, 146 jakoś tam sobie elegancko upłynął pod tytułem "dzień matki", ale nie zabrakło także dyplomu i hormona na koniec dnia.

a dziś. cóż. 2 dni temu dostałem mega ofertę w sprawie komputera, toteż dziś powinno to dojść do skutku. z laptopem oficjalnie się żegnam. złom więcej niestety nie podziała. a miał robić ze mną dyplom...

niedziela, 23 maja 2010

"nowy rok" dzień sto czterdziesty trzeci.

samotność mnie dobija, leci już kolejna kartka z notatkami, które powstają w trakcie pracy. okazuje się, że mam więcej planów niż by się mogło wydawać. czyli wszystko ze mną w porządku, no może oprócz pamięci.

gdzieś w międzyczasie przypomniało mi się o jeszcze jednej istotnej rzeczy, która wydarzyła się w ciągu przerwy. otóż dnia 130 zostałem na przystanku zaskoczony nieziemsko. przyjaciel poprosił o świadkowanie na jego ślubie. nic, no może prócz bolących zębów, nie mogło zepsuć tamtego wieczoru. i nie zepsuło. ten zaszczyt przyćmił nawet wizję egzaminu.

tyle ze wspomnień, dziś należy się stolat pewnej osobie, ale zanim pojechałem po cichu to wyświętować ogarniałem rokerowy wtorek. sprawdzanie sprzętu na 2 dni przed imprezą okazało się dobrym wyjściem, bo wyszła sprawa braku kabla oraz stołu, toteż jest jeszcze czas by to wszystko pozałatwiać.

wieczorem w tvp2 szarpanina. kto by pomyślał, że zajdą tak daleko w tak krótkim czasie. potem pół piątego elementu, którego początku nigdy nie widziałem, a potem już tylko powrót do domu ze słuchawkami na uszach. oprócz dubstepu, który oczywiście kocham, przez jakieś 17 minut brzmiał w nich najpiękniejszy głos na ziemi.

i wsio. teraz chwila przy monitorze i lulu.

sobota, 22 maja 2010

"nowy rok" wieczór sto czterdziesty drugi.

stało się! jednak piszę.

po porannej próbie przypomnienia sobie ostatnich dwóch tygodni zabrałem się za swoje kolejne dziecko. praca trwała jednak niedługo, w końcu padłem. w perspektywie była godzina kimania przed rysunkiem. o 10 okazało się, że przyszła tylko P, poczekaliśmy chwilę tocząc w międzyczasie rozmowę o tym, jak strasznie ludziom przestaje się chcieć cokolwiek robić, kiedy są traktowani niepoważnie. nie doczekaliśmy się reszty towarzystwa, więc P pojechała korzystać z kilku dni przed ostatnią, ustną maturą, a ja poszedłem znów spać. byłem tak padnięty, że w żadnym wypadku nie chciało mi się wstać po kilku, odebranych z resztą, telefonach. ostatecznie zerwałem się na nogi sprawdzając po raz któryś aktualny czas na komórce i kiedy dojrzałem dochodzącą godzinę czwartą pi-em przeraziłem się.

no ale przynajmniej wstałem wyspany. przyszykowałem sobie obiad, jak pan bóg przykazał ( :* ), potem pozmywałem zalegające od dłuższego czasu naczynia i poprzestawiałem wszystko w szafce z naczyniami, co by się rozgrzać przed walką z pewnymi tematami, które na mnie czekały.

drugie pół dnia spędziłem przed monitorem, łupiąc potrójnym bassem w ścianę, za którą sąsiad męczy mnie co godzinę swoim dziwnym zegarem z cyfrową kukułką, słowikiem i masą innych gatunków ptaków, które zmieniają się z godziny na godzinę. poza tym sporo zabawy przy różnych iwentach, z grubsza na fejsbuku ale i w innych miejscach w sieci.

nie był to więc stracony dzień. znów przydał się papier i długopis, znów pracowałem przy wsparciu notatek, ciesząc się ze skreślonych ajtemów.

gdzieś w międzyczasie odbyłem kilka krótkich pogawędek. niektóre dosłownie ograniczone do jednej odpowiedzi na jedno pytanie. szczególnie jednak przypodobał mi się link Przemka Stodolnego z jego nowo powstałym blogiem o... piwie :) zapraszam, bowiem blog godny jest uwagi.

piwo dobra rzecz, zwłaszcza w weekend, jednak nie tym razem. dziś plater ma inne plany. najpierw rozejrzę się po informacjach na temat naleśników, a potem przejdę być może do bardziej poważnych spraw.

komu dobranoc, temu dobranoc.

"nowy rok" dzień sto czterdziesty drugi.

pierwsze tegoroczne załamanie. jest 7:00 rano, dzień 142.

ominąłem prawie 2 tygodnie notatek, ale chyba zaczęła mnie męczyć wyłącznie dziennikowa forma pisania. poza tym nie ma co ukrywać, że najadłem się stresu.

kończąc wątek o imprezie sprzed dwóch tygodni należało by dodać, że już w ciągu dnia (129) jadąc na niebuszewo dwunastką doznałem delikatnego szoku. grunwaldzki. kolorowy van. fajne auto, póki do mnie w sekundę nie dotarło, że prawdopodobnie nad ranem podczas powrotu z H sie do niego przytulałem. odpowiedź na esemesa kontrolnego nie budziła żadnych wątpliwości - tak i mam na to dowody.

kolejnych wielu pierdół już w tej chwili nie pamiętam bo stała się rzecz straszna. otóż 12 maja tego roku (132) jak by nie patrzeć w połowie się obroniłem. w sensie magisterskim. zaliczyłem trzyczęściowy egzamin i mam śmiałość twierdzić, że jestem w dziwnym miejscu mojego życia - jakby jednocześnie przed i po końcu studiów. bo niby jeszcze jakiś durny przedmiot do zaliczenia z 10tego semestru, niby jeszcze dyplom, ale już po egzaminach z 5 lat przyswajania dość specyficznej wiedzy.

jak na złość najlepiej przygotowany z konstrukcji dostałem z nich czy-i-pół. no ale idźcie do Miodka dyskutować o ortografii i gramatyce polskiej (przy okazji - jego wczorajszy wykład był niesamowity) to się poczujecie mniej więcej tak samo pewnie ze swoim stanem wiedzy jak ja czułem się przed jakże mądrym i wielkim człowiekiem - Stefanem Nowaczykiem, mając wylosowane pytanie z konstrukcji stalowych, które są konikiem doktora.

no ale było nie było, co wiem to moje. konserwacja u doktora-sąsiada przeszła elegancko - jedno z bardziej obfitych treściowo pytań dało mi szansę na piękną dyskusję o niszczeniu struktur drewnianych i murowanych.

na koniec bauhaus z kobietą renesansu, trochę z pytaniami pomocniczymi, ale ostatecznie z pozytywnym wynikiem.

półtorej godziny w zwykle projektowej sali. kiedy z niej wyszedłem, poczułem się dziwnie. chodziłem taki zupełnie nieokreślony w swoim nastroju przez cały dzień. to się na prawdę dzieje. kończenie studiów jako etap życia właśnie się rozpoczął. nawet piwo i obiad ze znajomymi po tej całej maskaradzie nie smakowały tak jak zwykle.

tu przy okazji całkiem niezły cytat - ten egzamin to tylko 10 minut wstydu, który będzie się za wami ciągnął przez całe życie. istotnie życiowe.

i tyle. ta nieokreśloność poskutkowała tym, że nie pisałem więcej. jakbym już nie miał o czym, jakby wersja mnie, macieja-plater-zyberka-studenta była motylem, zamiast kokonu, z którego powinienem się rozwinąć.

dodatkowo przyprawiał mnie o złość fakt przedłużonego leżakowania mojego laptopa w serwisie. nadal tam leży, toteż teraz siedzę na odrestaurowanym, nieco przedpotopowym stacjonarnym pudle, ale zanim się z nim uporałem minął termin wysyłania prac na KOŁO. drogi projektowe nam się z chłopakami rozwidliły i poszedłem we własną stronę, ale cóż... zostałem bez sprzętu, na którym można by to dokończyć :/ także dzień 18 maja 2010 (138) zaliczam do zdecydowanych porażek mając projekt i nie będąc w stanie nic z nim zrobić.

czy coś jeszcze? sam nie wiem. no może tylko tyle wiem, że coraz bardziej skłaniam się ku pracy dla rockerclubu. wzrasta we mnie pewność, że przynajmniej na tą chwilę jest to dla mnie niesamowita rozrywka i temat, który sprawia, że czuję się wciąż kreatywny.

marzy mi się poza tym wszystkim powrót do pewnych tegorocznych przyzwyczajeń, z których zrezygnowałem gdzieś po drodze. marzy mi się powrót do rowerowania, do regularnego pisania w jakiejś bardziej wysmakowanej formie, wplatając coś tylko od siebie w te dziennikowe relacje. przede wszystkim jednak chciałbym wrócić choć na chwilę do czasów, w których działo się tak wiele, kiedy miałem swoje gigantyczne listy rzeczy-do-zrobienia. teraz nawet nic nie muszę zapisywać, bo jest tego tak mało, że nawet mojej pamięci wystarcza. i może to dlatego tak strasznie pożera mnie lenistwo?

mam jednak głęboka nadzieję plater, że weźmiesz się w garść. skończysz studia, zrobisz coś ciekawego ze swoim życiem, zrzucisz je na kolejne tory, które gdzieś tam prowadzą. bo lubię być jak pociąg, który ma swój cel i jasno obraną ścieżkę, na której problem jest rzeczą, z którą trzeba się zmierzyć by pójść dalej, a tymczasem jestem jak tratwa na sztucznym stawie - nie dość, że nudne dryfowanie, to jeszcze nie ma gdzie płynąć, bo dookoła wszystko i tak wygląda znajomo.

kończąc należałoby tak dla samego siebie wspomnieć wątek osobisty, jako że w ćwierćrocze doszło do spotkania gigantów w pokoju obok notabene.

---

a dziś... ciekaw jestem jak to wyjdzie w relacji wieczornej. wczoraj Z wyciągnął mnie na piwko. w rozmowie gdzieś tam napomknął o tymże blogu, że co prawda nie czyta, ale podziwiał upór z jakim codziennie pisałem. i chyba dlatego dziś, zamiast dosypiać siedzę i stukam w klawiaturę. i kto wie, czy nie z tego samego względu pokusiłem się o wstanie o piątej rano/w nocy/jakkolwiek, aby przejść się na dworzec i pożegnać z kimś, kto sprawia, że wstaję rano i mimo największych stresów uśmiecham się. no i być może ta wczorajsza rozmowa również sprawiła, że w końcu przyda się kupiony jakiś czas temu nóż do chleba. w końcu u graczyka na krzywoustego zakupiłem zwykły, pieczony w piecu, nie-krojony chleb szczeciński mały. zresztą szczerze powiem, że to niewielikie wyrzeczenie, zważając na to, jak pyszne są jeszcze-ciepłe-drożdżówki-z-serem-o-poranku.

na koniec, pocieszając samego siebie, bo jakoś kończąc tę notatkę rozchmurzyłem się, napiszę wzmiankę o tym, co powiedziała ostatnio I do K w zwyczajowej rozmowie przy piwie i papierosie. albo nie. nie napiszę. to moje. dzięki temu i tak będę wiedział co zostało powiedziane.

zatem dzień dobry. czas na regenerację.

ps. 15 zika za wjazd z legitką do bumbaru to ostra przesada.

poniedziałek, 10 maja 2010

niedziela, 9 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty ósmy.

10:00 domofon. na rysunku komplet z bonusową siostrą O. konstrukcje tłumaczone na bucie i szklance w doniczce, w przerwie cienkie mentolki na balkonie.

praktycznie przez cały dzień muzyczno-serialowe obijactwo w związku z nie wziętym rano prysznicem. plan był taki, żeby przeżyć całą sobotę w domu. nawet się udało.

gdzieś w trakcie jednego z odcinków akcja z nie-dwustuzłotowym-banknotem-złożonym-na-pół, a wieczorem próba zmęczenia konkursu na arkichadzie. gotowa koncepcja, krótka konferencja. w tle gladiator.

po błagalnym telefonie parę godzin wcześniej wybyłem z domu. była jednak już niedziela. po pierwszej w nocy weszliśmy do zaparowanego ludźmi hormona. i w tym tłumie co prawda co jakiś czas zdarzyła się znajoma twarz, jednak cały wieczór spędziliśmy właściwie wyłącznie w duecie.

desperados. desperados. wódka w porzeczkami. znów to samo. potem z kolą. potem z redbulem. potem znów 2 razy to samo, ale już na spółę. i tak minęła noc. a to na stojaka gadając coraz bardziej lepkimi zdaniami, a to na parkiecie próbując, nieskutecznie zresztą, utrzymać drinka w granicach brzegu szklanki. wytańczeni i nad wyraz słusznie napruci opuściliśmy klub. nastroje zajebiste, nie z tej ziemi, jak mało kiedy. na prawdę.

na zewnątrz czekała jednak niespodzianka. tramwaje i jasność. 5:30...

zszokowani zastaną sytuacją udaliśmy się w stronę termosa kręcąc po drodze stuprocentowo oscarowy film i strzelając fotki, które zapewne zmiażdżą wszystkich na word press photo w kategorii social life.

uśmiani zdecydowaliśmy podzielić swą radość z, jak mi się zdaje, lekko zaskoczoną naszym stanem D. żywota dokończyliśmy, po jakże udanych porządkach G, we trójkę okupując materac, wtrącając w międzyczasie kłótnię o tym jak robi meserszmit? wg G to było ratatata, ja natomiast twardo obstawiałem srututututu.

---

obudziłem się na podłodze w ciasnej szparze między materacem a jakimiś kartonami, ubrany w kurtkę, buty, być może i z kapturem na głowie. jakimś cudem zwlokłem z siebie kurtkę. z butami i bluzą było gorzej, ale miałem wsparcie. doleżałem jeszcze, umierając na jestem-jeszcze-pijany.

obudził mnie telefon, toteż powstałem i za jakiś czas udało mi się opuścić to lokum o łatwopalnej atmosferze.

reszta później bo mi się kolejny dzień zaraz skończy.

dozo, c.d.n.

sobota, 8 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty siódmy.

głowa mnie boli. nie wysypiam się. jakaś dziwna ta majowa pogoda.

wczoraj po chwili spędzonej w domu wyruszyłem na podziwianie nowej wykładziny. obiad, jackass 2. głupota ludzka nie zna granic, ale poza tym, że chłopaki z jackassa to małe dzieci w ciałach starych facetów - sam czułem się nie lepszy oglądając to i zaśmiewając się na scenach, w których ewidentnie ktoś się zwija z bólu. człowiek jest tak prosty. rozrywka porównywalna do starożytnych igrzysk.

po powrocie walka z ałtokadem. szit happens, nie chciał się zainstalować, no ale nie ma czasu, na 19:00 wystawa m.in. zdjęć DM.

mała, kameralna, zdjęcia całkiem ciekawe. kilka zwróciło na dłużej moją uwagę. cyjanotypia, slajdszoł, wino, woda z cytryną i kawa. paru znajomych i mała książeczka o śmierci.




późnym wieczorem rezygnacja.

zwłaszcza, że wspaniały ałtokat nadal nie jest zainstalowany na starym pakardzie. trudno, zostaje arkichad. potem chwila pogawędki na temat koła, californication, parówki i spać.

piątek, 7 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty szósty.

dziś już 127, godzina 13:35.

sam.

ale po kolei.

125 - nauka na błoniach na prawdę relaksująca. literki, słowa i zdania łykane powoli, no ale nie chodzi o to, żeby zaliczyć przeczytanie kolejnych stron, chodzi o to, aby jeśli nie zapamiętać, to przynajmniej zrozumieć w 100%ach o czym się czyta. przewertowana konserwacja, rozpoczęta historia.

zdaje się, że trafiłem w tamten wieczór ostatnie promienie słońca, które dało się ostatnio widzieć. wieczorem było już dość chłodno. na tyle, żeby powrócić do skitranego po zimie do pseudo-szafy szalika.

powrót do korzeni. cofnięcie o 5 lat za pomocą notatek i bazgrołów z zeszytów z pierwszych lat studiów, kiedy to jeszcze coś notowałem.

1. rok studiów - ładne, drukowane litery, pełne notatki w oddzielnych zeszytach, śladowe ilości szlaczków na kartkach.
2. rok studiów - jeden zeszyt do wszystkiego, notatki znośne, rysunki dorównują ilością tekstowi.
3. rok studiów - pisanie na luźnych kartkach, śladowe ilości tekstu w towarzystwie niekiedy na prawdę ciekawych prac długopisowych/cienkopisowych etc.
4. rok studiów - notatnik formatu na oko A7, do tego jakiś przyrząd piszący. zazwyczaj pióro. rzadko kiedy w kontakcie z którymkolwiek z pulpicikó na sali wykładowej.
5. rok studiów - pamiętam jeszcze jak wygląda papier i wiem, że w domu mam coś do pisania.

o północy spacer wzdłuż jagiellońskiej. po drodze tulipan z placu lotników, frytki w bułce, potem już tylko lulu.

126. z ambicji dostania się na uczelnię na ósmą nici. dziesiąta-zero-zero musiała mnie zadowolić. zresztą na dobrą sprawę siedziałem tam suma sumarum tyle czasu, że te dwie godziny spóźnienia to był całkiem niezły, patrząc na skutki, wynik. dziekanat - szukanie indeksu, czerwony sekretariat, potem czytelnia z M. rozkminianie metody cremony, culmanna, rittera itd. mentalny powrót do pierwszego roku i ostatecznie ogarnięcie w ciągu kilku godzin pełnego materiału z kratownic. 14:15 wykład z mechaniki dla pierwszego roku. z ciekawości odwiedziłem i po pół godziny opuszczałem ze zdumieniem salę. wszystko nagle się zrobiło takie jasne. takie łatwe. nieskomplikowane i wręcz logiczne.

do 15:30 z B i B temat konkursu, szybkie oględziny, decyzje.

dzięki bogu jeszcze w trakcie siedzenia w czytelni, przy gadkach o egzaminie z M - e-mail. upragniony niemal. adres i zaproszenie. zdecydowanie skorzystałem, stawiłem się o 16:00.

17:20 umówieni na późny obiad w turyście. telefon. telefon. i jeszcze jeden. i jeszcze raz. sto lat sto lat... można by dzwonić. haaalooo? zaspaaałaaam... przepraaaszaaam... zatem obiad tylko we dwójkę z A. na talerzu naleśniki pływające w śmietanie i truskawkach, za oknem coraz bardziej wyraźny deszcz.

spacer w stronę kordeckiego, ratunkowe naleśniki w styropianowym pojemniku, a potem zakupy i naleśniki raz jeszcze.

2 odcinki, decyzja o kerfurze, nowe szczoteczki, parówki, majonez 0,7 itp.

na kolację pierwsza partia nadwyżki naleśnikowej.

127 - nie do wiary co mieliśmy na śniadanie - TAK! - naleśniki! niestety już więcej nie zostało.

szykowanie do ewakuacji na uczelnię i pociąg. jeszcze gdzieś pomiędzy akcja z mp3 i czekanie na przeciwległych przystankach. wypełniony po brzegi indeks zdany w dziekanacie na chwilę przed 13:00, wpisanie na listę na egzamin. pogawędka z D i powrót do domu.

dwie parówki, dubstep i blog. nudnawy łikend czas zacząć. jest 14:08

pe-es - nowy album anathema'y - miód. poza tym polecam dziś o 19:00 wystawę w 13 muzach.

"nowy rok" dzień sto dwudziesty piąty.

nie miałem czasu. nie mam czasu. nie będę go miał.

środa, 5 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty czwarty.

l nauki dnia sto dwudziestego trzeciego nie wyszło nic absolutnie. nie potrafię czytać z komputera. a już na pewno nie ogarniam tekstów w stylu edometryczny moduł ściśliwości pierwotnej...

dlatego też poszedłem spać i z rana 124 udałem się do kopiplanet, by tam wydać 5 dyszek na druk tego gówna. miałem towarzystwo w drodze do drukarni toteż nie udało mi się z tym wrócić od razu do domu by zająć się lekturą. zwiedziłem za to rektorat uesu, zjadłem doskonałe dwie kulki lodów w kastelari na alei, a potem odbyłem nie mniej sympatyczny spacer w stronę katedry, aby tam, za przysłowiowego piątaka wznieść się dwoma windami na poziom 56m.

gdzieś pomiędzy tym wszystkim wplotła się rozmowa o architekturze itp. śmiało można powiedzieć, że był to dobry zaczyn przed nauką do egz.

potem już kierunek biedronka, pierogi i inne równie ciekawe zakupy, po czym wspólne szamanie obiadku i za jakiś czas już każde osobno.

zawziąłem się. wieczorem zdobyłem się na ogarnięcie 10 mega ciężkich pytań z konstrukcji. połowa gdzieś tam wygrzebana z pamięci, część do mocnej powtórki, a część w ogóle do nauczenia. chcąc nie chcąc będę musiał przyswoić jakieś 3-4 semestry konstrukcji i mechaniki w 7 dni. lowli.

i tak do końca dnia.

125 rozpoczęty już w zupełnie innym miejscu. śniadanie, niby-spacer, a za chwilę pakowanie papierów w torbę i jazda na błonia. pozostałe 40 pytań tylko czeka aby zryć mi czachę.

miłego!

poniedziałek, 3 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty trzeci.

jakby to...

121 zakończony grillem i piwem z J w warce.

122 zaczęty zatem dość późno, z obiadem na śniadanie i ogólnie leniwym oczekiwaniem na wyjazd do gryfina na voo voo. waglewski dał popis wraz ze swoimi muzykami (szacunek dla pana z harmonijką). w trakcie jednak i inne atrakcje, jak masa pierdół do kupienia w okazjonalnych, dniogryfińskich namiocikach, akcja z zaświatami, itp, itd.

późnym wieczorem głodni jak wilki - serial i kradziona chałka z kradzionym masłem i kradzionym dżemem. wybacz babciu :*

123 zaczęty jeszcze później. znów obiad na śniadanie, ale tym razem szykowany rodzinnie we trójkę. przypadło mi szykowanie farszu z ziemniaków i twarogu oraz siekanie cebuli. potem zmywak. amu wyśmienite. choć może za rzadko o tym mówię.

po herbatce i kawce ruszyli z misją naleśnikowa do W. w drodze rozmowa na tematy dość niecodzienne.

ogólnie dzień pod kreską.

a teraz dubstepowe tło i 50 pytań do, czyli nauka do egzaminów mgr.

miłego wieczoru.

"nowy rok" dzień sto dwudziesty drugi.

ekhm2...

"nowy rok" dzień sto dwudziesty pierwszy.

ekhm...

sobota, 1 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty.

Kasia siekająca orzechy.

wczorajsze rowerowe plany bardzo udane. lancz na błoniach. bułki, parówki, pomidory, rzodkiew, sok jabłkowo-miętowy, hopkola. w dalszej drodze deser. w okolicach arkonki słodzone, zagęszczone mleczko. na rowerach, z dziewczyną, trzymając się za ręce...

romantyczna wyprawa w niesamowicie wietrzny dzień niestety zakończona realizmem zbliżającej się majówki. zakupy w kerfurze. 1-3 maja wolne, zatem 30 kwietnia = zatrzęsienie w sklepach. masowo wykupowane pieczywo, kiełbasy, węgiel do grilla, piwo i prezerwatywy. prawdopodobnie dobrze byłoby to wszystko wymienić w odwrotnej kolejności.

kolejki przerośnięte jak ciało wpierdalającej czipsy. walka stoczona z sukcesem, choć przyznam, że 3 godziny na rowerze nie były tak męczące jak ogólnopolski wyścig z koszykami.

w końcu upragnione prysznicowanie i powolne szykowanie do wieczornego wyjścia. galaretka, kanapki, herbata i gingers na pół. w końcu gotowi do wyjścia powolnym krokiem ruszyliśmy w stronę H, zgarniając po drodze H.

znaleziony wspólny język wywołuje u siekającej reakcje w stylu nie podoba mi się to, czy też już nie jesteś moją koleżanką, ale nie przeszkadza jej to w byciu najwspanialszą, noszącą alkohol wprost do stolika kobietą.

słusznie napici powrócili nocnym spacerem do spokojnego życia, by wstać rano: on - z bólem głowy jak zwykle, ona - jak zwykle bez.

mimo upływu alkoholu dnia poprzedniego nadal jest najcudowniejszym stworzeniem chodzącym przy mnie po ziemi szczecińskiej, bowiem obiadek, samo-przynosząca-i-samo-otwierająca-się-puszka-koli i podawanie kapci wciąż wczorajszemu zgonowi nie uważam za rzeczy oczywiste, czy też takie, których należało by się spodziewać.

:*

a posiekane przed chwilą orzechy wylądowały w cieście. tak. pozwalam. możecie już zacząć zazdrościć.

121, miłego dnia