sobota, 22 maja 2010

"nowy rok" dzień sto czterdziesty drugi.

pierwsze tegoroczne załamanie. jest 7:00 rano, dzień 142.

ominąłem prawie 2 tygodnie notatek, ale chyba zaczęła mnie męczyć wyłącznie dziennikowa forma pisania. poza tym nie ma co ukrywać, że najadłem się stresu.

kończąc wątek o imprezie sprzed dwóch tygodni należało by dodać, że już w ciągu dnia (129) jadąc na niebuszewo dwunastką doznałem delikatnego szoku. grunwaldzki. kolorowy van. fajne auto, póki do mnie w sekundę nie dotarło, że prawdopodobnie nad ranem podczas powrotu z H sie do niego przytulałem. odpowiedź na esemesa kontrolnego nie budziła żadnych wątpliwości - tak i mam na to dowody.

kolejnych wielu pierdół już w tej chwili nie pamiętam bo stała się rzecz straszna. otóż 12 maja tego roku (132) jak by nie patrzeć w połowie się obroniłem. w sensie magisterskim. zaliczyłem trzyczęściowy egzamin i mam śmiałość twierdzić, że jestem w dziwnym miejscu mojego życia - jakby jednocześnie przed i po końcu studiów. bo niby jeszcze jakiś durny przedmiot do zaliczenia z 10tego semestru, niby jeszcze dyplom, ale już po egzaminach z 5 lat przyswajania dość specyficznej wiedzy.

jak na złość najlepiej przygotowany z konstrukcji dostałem z nich czy-i-pół. no ale idźcie do Miodka dyskutować o ortografii i gramatyce polskiej (przy okazji - jego wczorajszy wykład był niesamowity) to się poczujecie mniej więcej tak samo pewnie ze swoim stanem wiedzy jak ja czułem się przed jakże mądrym i wielkim człowiekiem - Stefanem Nowaczykiem, mając wylosowane pytanie z konstrukcji stalowych, które są konikiem doktora.

no ale było nie było, co wiem to moje. konserwacja u doktora-sąsiada przeszła elegancko - jedno z bardziej obfitych treściowo pytań dało mi szansę na piękną dyskusję o niszczeniu struktur drewnianych i murowanych.

na koniec bauhaus z kobietą renesansu, trochę z pytaniami pomocniczymi, ale ostatecznie z pozytywnym wynikiem.

półtorej godziny w zwykle projektowej sali. kiedy z niej wyszedłem, poczułem się dziwnie. chodziłem taki zupełnie nieokreślony w swoim nastroju przez cały dzień. to się na prawdę dzieje. kończenie studiów jako etap życia właśnie się rozpoczął. nawet piwo i obiad ze znajomymi po tej całej maskaradzie nie smakowały tak jak zwykle.

tu przy okazji całkiem niezły cytat - ten egzamin to tylko 10 minut wstydu, który będzie się za wami ciągnął przez całe życie. istotnie życiowe.

i tyle. ta nieokreśloność poskutkowała tym, że nie pisałem więcej. jakbym już nie miał o czym, jakby wersja mnie, macieja-plater-zyberka-studenta była motylem, zamiast kokonu, z którego powinienem się rozwinąć.

dodatkowo przyprawiał mnie o złość fakt przedłużonego leżakowania mojego laptopa w serwisie. nadal tam leży, toteż teraz siedzę na odrestaurowanym, nieco przedpotopowym stacjonarnym pudle, ale zanim się z nim uporałem minął termin wysyłania prac na KOŁO. drogi projektowe nam się z chłopakami rozwidliły i poszedłem we własną stronę, ale cóż... zostałem bez sprzętu, na którym można by to dokończyć :/ także dzień 18 maja 2010 (138) zaliczam do zdecydowanych porażek mając projekt i nie będąc w stanie nic z nim zrobić.

czy coś jeszcze? sam nie wiem. no może tylko tyle wiem, że coraz bardziej skłaniam się ku pracy dla rockerclubu. wzrasta we mnie pewność, że przynajmniej na tą chwilę jest to dla mnie niesamowita rozrywka i temat, który sprawia, że czuję się wciąż kreatywny.

marzy mi się poza tym wszystkim powrót do pewnych tegorocznych przyzwyczajeń, z których zrezygnowałem gdzieś po drodze. marzy mi się powrót do rowerowania, do regularnego pisania w jakiejś bardziej wysmakowanej formie, wplatając coś tylko od siebie w te dziennikowe relacje. przede wszystkim jednak chciałbym wrócić choć na chwilę do czasów, w których działo się tak wiele, kiedy miałem swoje gigantyczne listy rzeczy-do-zrobienia. teraz nawet nic nie muszę zapisywać, bo jest tego tak mało, że nawet mojej pamięci wystarcza. i może to dlatego tak strasznie pożera mnie lenistwo?

mam jednak głęboka nadzieję plater, że weźmiesz się w garść. skończysz studia, zrobisz coś ciekawego ze swoim życiem, zrzucisz je na kolejne tory, które gdzieś tam prowadzą. bo lubię być jak pociąg, który ma swój cel i jasno obraną ścieżkę, na której problem jest rzeczą, z którą trzeba się zmierzyć by pójść dalej, a tymczasem jestem jak tratwa na sztucznym stawie - nie dość, że nudne dryfowanie, to jeszcze nie ma gdzie płynąć, bo dookoła wszystko i tak wygląda znajomo.

kończąc należałoby tak dla samego siebie wspomnieć wątek osobisty, jako że w ćwierćrocze doszło do spotkania gigantów w pokoju obok notabene.

---

a dziś... ciekaw jestem jak to wyjdzie w relacji wieczornej. wczoraj Z wyciągnął mnie na piwko. w rozmowie gdzieś tam napomknął o tymże blogu, że co prawda nie czyta, ale podziwiał upór z jakim codziennie pisałem. i chyba dlatego dziś, zamiast dosypiać siedzę i stukam w klawiaturę. i kto wie, czy nie z tego samego względu pokusiłem się o wstanie o piątej rano/w nocy/jakkolwiek, aby przejść się na dworzec i pożegnać z kimś, kto sprawia, że wstaję rano i mimo największych stresów uśmiecham się. no i być może ta wczorajsza rozmowa również sprawiła, że w końcu przyda się kupiony jakiś czas temu nóż do chleba. w końcu u graczyka na krzywoustego zakupiłem zwykły, pieczony w piecu, nie-krojony chleb szczeciński mały. zresztą szczerze powiem, że to niewielikie wyrzeczenie, zważając na to, jak pyszne są jeszcze-ciepłe-drożdżówki-z-serem-o-poranku.

na koniec, pocieszając samego siebie, bo jakoś kończąc tę notatkę rozchmurzyłem się, napiszę wzmiankę o tym, co powiedziała ostatnio I do K w zwyczajowej rozmowie przy piwie i papierosie. albo nie. nie napiszę. to moje. dzięki temu i tak będę wiedział co zostało powiedziane.

zatem dzień dobry. czas na regenerację.

ps. 15 zika za wjazd z legitką do bumbaru to ostra przesada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz