piątek, 7 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty szósty.

dziś już 127, godzina 13:35.

sam.

ale po kolei.

125 - nauka na błoniach na prawdę relaksująca. literki, słowa i zdania łykane powoli, no ale nie chodzi o to, żeby zaliczyć przeczytanie kolejnych stron, chodzi o to, aby jeśli nie zapamiętać, to przynajmniej zrozumieć w 100%ach o czym się czyta. przewertowana konserwacja, rozpoczęta historia.

zdaje się, że trafiłem w tamten wieczór ostatnie promienie słońca, które dało się ostatnio widzieć. wieczorem było już dość chłodno. na tyle, żeby powrócić do skitranego po zimie do pseudo-szafy szalika.

powrót do korzeni. cofnięcie o 5 lat za pomocą notatek i bazgrołów z zeszytów z pierwszych lat studiów, kiedy to jeszcze coś notowałem.

1. rok studiów - ładne, drukowane litery, pełne notatki w oddzielnych zeszytach, śladowe ilości szlaczków na kartkach.
2. rok studiów - jeden zeszyt do wszystkiego, notatki znośne, rysunki dorównują ilością tekstowi.
3. rok studiów - pisanie na luźnych kartkach, śladowe ilości tekstu w towarzystwie niekiedy na prawdę ciekawych prac długopisowych/cienkopisowych etc.
4. rok studiów - notatnik formatu na oko A7, do tego jakiś przyrząd piszący. zazwyczaj pióro. rzadko kiedy w kontakcie z którymkolwiek z pulpicikó na sali wykładowej.
5. rok studiów - pamiętam jeszcze jak wygląda papier i wiem, że w domu mam coś do pisania.

o północy spacer wzdłuż jagiellońskiej. po drodze tulipan z placu lotników, frytki w bułce, potem już tylko lulu.

126. z ambicji dostania się na uczelnię na ósmą nici. dziesiąta-zero-zero musiała mnie zadowolić. zresztą na dobrą sprawę siedziałem tam suma sumarum tyle czasu, że te dwie godziny spóźnienia to był całkiem niezły, patrząc na skutki, wynik. dziekanat - szukanie indeksu, czerwony sekretariat, potem czytelnia z M. rozkminianie metody cremony, culmanna, rittera itd. mentalny powrót do pierwszego roku i ostatecznie ogarnięcie w ciągu kilku godzin pełnego materiału z kratownic. 14:15 wykład z mechaniki dla pierwszego roku. z ciekawości odwiedziłem i po pół godziny opuszczałem ze zdumieniem salę. wszystko nagle się zrobiło takie jasne. takie łatwe. nieskomplikowane i wręcz logiczne.

do 15:30 z B i B temat konkursu, szybkie oględziny, decyzje.

dzięki bogu jeszcze w trakcie siedzenia w czytelni, przy gadkach o egzaminie z M - e-mail. upragniony niemal. adres i zaproszenie. zdecydowanie skorzystałem, stawiłem się o 16:00.

17:20 umówieni na późny obiad w turyście. telefon. telefon. i jeszcze jeden. i jeszcze raz. sto lat sto lat... można by dzwonić. haaalooo? zaspaaałaaam... przepraaaszaaam... zatem obiad tylko we dwójkę z A. na talerzu naleśniki pływające w śmietanie i truskawkach, za oknem coraz bardziej wyraźny deszcz.

spacer w stronę kordeckiego, ratunkowe naleśniki w styropianowym pojemniku, a potem zakupy i naleśniki raz jeszcze.

2 odcinki, decyzja o kerfurze, nowe szczoteczki, parówki, majonez 0,7 itp.

na kolację pierwsza partia nadwyżki naleśnikowej.

127 - nie do wiary co mieliśmy na śniadanie - TAK! - naleśniki! niestety już więcej nie zostało.

szykowanie do ewakuacji na uczelnię i pociąg. jeszcze gdzieś pomiędzy akcja z mp3 i czekanie na przeciwległych przystankach. wypełniony po brzegi indeks zdany w dziekanacie na chwilę przed 13:00, wpisanie na listę na egzamin. pogawędka z D i powrót do domu.

dwie parówki, dubstep i blog. nudnawy łikend czas zacząć. jest 14:08

pe-es - nowy album anathema'y - miód. poza tym polecam dziś o 19:00 wystawę w 13 muzach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz