niedziela, 9 maja 2010

"nowy rok" dzień sto dwudziesty ósmy.

10:00 domofon. na rysunku komplet z bonusową siostrą O. konstrukcje tłumaczone na bucie i szklance w doniczce, w przerwie cienkie mentolki na balkonie.

praktycznie przez cały dzień muzyczno-serialowe obijactwo w związku z nie wziętym rano prysznicem. plan był taki, żeby przeżyć całą sobotę w domu. nawet się udało.

gdzieś w trakcie jednego z odcinków akcja z nie-dwustuzłotowym-banknotem-złożonym-na-pół, a wieczorem próba zmęczenia konkursu na arkichadzie. gotowa koncepcja, krótka konferencja. w tle gladiator.

po błagalnym telefonie parę godzin wcześniej wybyłem z domu. była jednak już niedziela. po pierwszej w nocy weszliśmy do zaparowanego ludźmi hormona. i w tym tłumie co prawda co jakiś czas zdarzyła się znajoma twarz, jednak cały wieczór spędziliśmy właściwie wyłącznie w duecie.

desperados. desperados. wódka w porzeczkami. znów to samo. potem z kolą. potem z redbulem. potem znów 2 razy to samo, ale już na spółę. i tak minęła noc. a to na stojaka gadając coraz bardziej lepkimi zdaniami, a to na parkiecie próbując, nieskutecznie zresztą, utrzymać drinka w granicach brzegu szklanki. wytańczeni i nad wyraz słusznie napruci opuściliśmy klub. nastroje zajebiste, nie z tej ziemi, jak mało kiedy. na prawdę.

na zewnątrz czekała jednak niespodzianka. tramwaje i jasność. 5:30...

zszokowani zastaną sytuacją udaliśmy się w stronę termosa kręcąc po drodze stuprocentowo oscarowy film i strzelając fotki, które zapewne zmiażdżą wszystkich na word press photo w kategorii social life.

uśmiani zdecydowaliśmy podzielić swą radość z, jak mi się zdaje, lekko zaskoczoną naszym stanem D. żywota dokończyliśmy, po jakże udanych porządkach G, we trójkę okupując materac, wtrącając w międzyczasie kłótnię o tym jak robi meserszmit? wg G to było ratatata, ja natomiast twardo obstawiałem srututututu.

---

obudziłem się na podłodze w ciasnej szparze między materacem a jakimiś kartonami, ubrany w kurtkę, buty, być może i z kapturem na głowie. jakimś cudem zwlokłem z siebie kurtkę. z butami i bluzą było gorzej, ale miałem wsparcie. doleżałem jeszcze, umierając na jestem-jeszcze-pijany.

obudził mnie telefon, toteż powstałem i za jakiś czas udało mi się opuścić to lokum o łatwopalnej atmosferze.

reszta później bo mi się kolejny dzień zaraz skończy.

dozo, c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz