niedziela, 28 lutego 2010

nowy rok dzień pięćdziesiąty dziewiąty.

wstałem, napisałem notatkę-karniaka i zupełnie się nie spodziewałem tego co dziś się wydarzy.

rano zaraz po odejściu od kompa odkurzanie, ogarnięcie pokoju, przejazd rowerem nr 1 (15min/1,7km/900kcal/p154)

[...] życiowy error 404 w trakcie pisania, wrócimy do wątku, nie rozłączać się, piiiiiip........

nowy rok dzień pięćdziesiąty ósmy.

ależ masakra...

ponad pół doby snu. regeneracja!

wczoraj znów brak notatki i roweru więc dziś będą karniaki.

przedwczorajszy rower - znów 7km, więc ustala mi się jakaś norma, do wakacji trzeba będzie to ładnie podkręcić, żeby można było śmigać potem po mieście dwoma kółkami i zgarniać mandaty za przekraczanie dozwolonej prędkości. dodatkowo dla porównania zacząłem zapisywać spalone kcale i średni puls.

dzień 56: 15min/7,0km/887kcal/p145
dzień 57: 15min/7,0km/891kcal/p137
dzień 58: ponownie null...
dzień 59: się zaraz okaże. zgodnie z zasadą dziś 2 razy.

impreza z pasożytami udana. napity, wybawiony, poznany ze świetnymi ludźmi, żyć nie umierać, rano kac bo znów wypiłem piwo po drinku z wódką... wielkie dzięki dla M za szklankę wody.

no ale mimo bólu głowy i ogólnego niewyspania, które mi ostatnio towarzyszy muszę powiedzieć, że śpi mi się ostatnio doskonale. że się nie wysypiam to jest inna sprawa, ale to nie wszystko - na niczym się nie potrafię skupić.

jak tylko wróciłem do domu zasiadłem do autocada i archicada, rozkminiając hotel piast. nie na długo, bo za chwilę odebrałem telefon od osoby która miała być w tym momencie w pracy. "zwolniłam się, jem czekoladę - no to wpadnij do mnie, pogadamy - ok ale będę krzyczeć".

czasem człowiekowi puszczają nerwy. jakoś to znajomo brzmi.

potem wspólny obiad, spacer "na skróty" i powrót do pasjonujących programów CAD. i tak do wieczora. w końcu zmulony niewyspaniem i nadmiarem pracy poszedłem spać, w międzyczasie obudzony na nowe wrażenia smakowe w postaci ciotkowego fondue i ponownie sen. i tak do dziś do 10:00...

dzień dobry, jest kolejny, pięćdziesiąty dziewiąty dzień nowego roku.

piątek, 26 lutego 2010

nowy rok dzień pięćdziesiąty siódmy.

wczorajszy dzień skończyłem, a dzisiejszy zacząłem u F. kolejne wiadro, z tym że pili je F i N, ja delikatnie się oderwałem od towarzystwa i odbyłem podróż w czasie. 3 x Redd's jabułkowy. ta, jak to niektórzy mawiają - oranżadka - powaliła mnie. to jest najgorsze co mogę wypić. w piramidzie najbardziej druzgocących alkoholi Redd's jest nad wszystkim innym co do tej pory miałem w ustach.

Redd's. Owocowe piwo dla kobiet, które żyją po swojemu.

chyba się z tym nie mogę zgodzić...

na otrzeźwienie po 3 rundki kłeja, potem kebabik w drodze do domu. do snu - Jarrett. nad ranem - Duran Duran Duran.

11:25 - piekarnia i bułeczki, żabka i mleko. 11:30 - śniadanie.

odwiedziny u rodziców, zwiezienie kolejnych klamotów do domu, 2create.it, a za chwilę rower i potem wieczór z tzw pasożytami.

wracam do pisania piórem. do mojego notesu. do czytania książek.

guma zżuta do granic, zatem czas coś zjeść.

czwartek, 25 lutego 2010

nowy rok dzień pięćdziesiąty szósty.

słoneczko, śnieg topnieje, gówno wyłania się z coraz mniejszych hałd śniegu.

wczorajsza notatka nie wyszła, bo nie ;P nawet o telefonie wczoraj zapomniałem, miłe towarzystwo przebija wszystko co mnie na co dzień otacza, ot co.

na szybko odbębnię część "dziennika" którym ostatnio coraz bardziej staje się ten blog, a potem przejdę do "pamiętnikowej" wersji, ino mam przemyślenia, które chcę sobie zapisać.

rower: wczoraj 7,3, dziś 7,0km więc można powiedzieć, że czymam formem.

zacząłem jeść śniadania.

wciąż brak kontaktu z doktorem pe, ale to dobrze, mam czas do wtorku aby zasiąść do modelu czyde hotelu piast.

po szczerej próbie złapania dr pe i oddaniu indeksu kawa z K i M, potem pleciuga, po pleciudze galaksi, potem wizyta u G, rozkminka nad dyplomem, książnica, empiki i telefon w sprawie pewnego spóźnionego kalendarza.

Ktoś mnie z dnia na dzień coraz bardziej zaskakuje i chyba coraz bardziej wierzę w słowa E... no ale jak się człowiek chował tyle lat na bagnie to ciężko uwierzyć w trwałość suchego gruntu. na szczęście zdolność adaptacji w nieznanych warunkach działa :)

---

nie wiem jakim sposobem ale odkryłem ostatnio, pewnie jadąc tramwajem i słuchając muzyki, pewną subtelną różnicę dwóch teoretycznie zbieżnych określeń.

obowiązkowość kontra poczucie obowiązku.

obowiązkowym jest ten, kto wykonuje powierzone mu czynności skrupulatnie, sukcesywnie, systematycznie, stawiając obowiązek na pierwszym miejscu.

ten kto posiada poczucie obowiązku wcale nie musi być obowiązkowym. obowiązkowość to postawa logiczna, wykonywanie poleceń, niekiedy bezduszne... poczucie obowiązku to element sfery mentalnej, działanie sercem i umysłem w dobrej wierze. poczucie obowiązku to umiejętne posługiwanie się zdolnością wartościowania, które niekiedy zmusza do porzucenia obowiązków na rzecz wyższych celów. wychodzi na to, że właściwie poczucie obowiązku właściwie zaprzecza obowiązkowości.

środa, 24 lutego 2010

nowy rok dzień pięćdziesiąty piąty.

cóż, jak szaleć to szaleć, dziś będą 3 wpisy, jako że mi się zapomniało znów... plakaty pleciugowe już wydrukowane i co prawda na same plakaty było mało czasu i nie do końca efekt może się podobać, ale wykorzystałem je skutecznie w ramach wspominanej ostatnio niespodzianki.

myślę, że obrazek mówi sam za siebie.


nowy rok dzień pięćdziesiąty czwarty.

wiem. nie dość, że wczoraj nic, to jeszcze dziś nadrabiam pisanie dopiero po południu...

no ale dobrze, że to nie lenistwo, tylko brak czasu.

tak, wczorajszy dzień był obfity. rano powstałem o 11, zupełnie na luzaku, skoro zajęcia na 1315. pogoda była na prawdę świetna, nie to co teraz - znów prószy śnieg... wsiadłem na rower, o którym więcej za chwilę, zjadłem śniadanie - jak nigdy przed zajęciami po czym udałem się leniwie na autobus. śmignąłem szybko, na uczelni byłem wręcz przed czasem. o godzinie 13:16 już wychodziłem. profesor jeździ sobie na nartach, toteż mamy wolne.

po uczelni pleciuga, a potem obiecany parę dni temu obiad. zupa - mmmm, naleśniki - szkoda, że tak bardzo najadłem się zupą. atmosfera najedzenia była tak sprzyjająca, że ucięliśmy sobie sjestę z prawdziwego zdarzenia.

przebudzenie o 17:36 oznaczało jedno - trzeba szybko działać, w końcu wieczorem impreza, a pan organizator powinien się tam pojawić w miarę możliwości trochę wcześniej. po drodze do domu małe zakupy w celu wykonania muszych oczu (2 x 6pln za sitko z kerfura), w domu ponownie rower, szczyt inżynierskich możliwości platera w zamianie szkieł w okularach na siatkę z sitek, walka z kompem, zupełnie nie udana, przez którą na artparty znów nie było krecika w mieście, i w końcu zgarnięcie bannera i wyruszenie w stronę klubu.

impreza pełna ludzi, pełna ulubionych znajomych. i nawet mimo niezbyt obfitego picia dość zapomniana. kolejny raz popełniłem piwo po wódce, więc efekty jak zwykle - szpadel.

o tym co się działo pod koniec dowiedziałem się już z relacji - szału nie było, ale kilka śmiesznych historyjek usłyszałem. na noc do domu nie wróciłem, była lepsza opcja.

a teraz już u siebie, komp wciąż odmawia posłuszeństwa, zaraz rower i jak zdążę to polecę do pleciugi.

z rowerem w ogóle chyba już w miarę zacząłem działać jak człowiek. dnia wczorajszego przejechałem 2x 15 minut rano i wieczorem w ramach odrabiania za dzień 53. ostatecznie okazało się, że skala trudności jest 10 stopniowa, ale trzeba mieć szczęście, żeby dziesiątka w ogóle zaskoczyła. jakkolwiek jednak - dokręcam do końca i śmigam sobie przez 15 minut na spokojnie, na końcu i tak mam zadyszkę. ostatnie wyniki:

dzień 52 - 15min/5,9km
dzień 53 - null
dzień 54 - 15min/6,5km + 15min/6,7km

i wsio, wieczorem już raczej powinienem wrócić do porządku codziennego pisania.

jest dzień pięćdziesiąty piąty nowego roku...

poniedziałek, 22 lutego 2010

nowy rok dzień pięćdziesiąty trzeci.

boję się...

jestem na pieprzonym dziesiątym semestrze...

jestem zdezorientowany, mam wykład w poniedziałek od 10 do 12, jutro na 1315 2h seminariów, a potem dopiero w czwartek projektowanie w tych samych godzinach co wykład... reszta wolna.

plany na najbliższe dni są obfite i rozległe jednak dziś byłem zbyt zajęty, żeby cokolwiek zacząć.

wstałem jak pan bóg przykazał koło 9tej więc nici z planów porannej pracy, ale cóż, byłem strasznie połamany i ani mi się śniło męczyć przez kilka godzin przed das pensky und die maria szoł...

zresztą nienawidzę jednej rzeczy. zlecenie w stylu "zrób nam stronę - jaką? - na razie zrób cokolwiek, potem podamy szczegóły..." przyprawia mnie o dreszcze i nieróbstwo, zatem póki co olewam temat, chcą być potraktowani poważnie, to niech poważnie potraktują wytyczne, o!

zatem dzień rozpoczęty od dość luźnego powstania z łoża, udania się na te dwie, obowiązkowe jak zwykle godziny wykładów, zanim jednak tam trafiłem, miałem przypadkowe spotkanie w autobusie gdzie padło jedno niezręczne i ciszotwórcze pytanie... no ale mniejsza z tym, po ulubionym teleturnieju opuściłem żołnierską i udałem się z plakatami art party (jutro w rockerze więc zapraszam) i jeszcze nie przyjechał autobus, a tu telefon "cześć starym wiesz, dzwonili z drukarni i czarny jest zbyt czarny". czyli było nie było - na poprawki dla pleciugi można liczyć do ostatniej chwili. dotarłem zatem do byłej aerki na słowackiego, powiesiłem dzieło Sary, ledwo rozpocząłem spacer po parku kasprowicza z digitalllove na uszach, minąłem orły, pomyślałem, wstąpię lepiej po drodze do pleciugi i załatwię to na miejscu. no ale telefon nie odpowiada, więc ruszyłem kawałek dalej. trafiło się tak, że spożyłem kawę w pabliku, wraz z siedzącymi tam nieco dłużej K i I. marnie to wyglądało pod względem towarzyskim, bo zwyczajnie siedziałem i pracowałem, no ale przynajmniej jakoś sympatyczniej się siedziało.

w pabliku był nawet hotspot, ale jak tylko spojrzałem na odliczanie czasu, jak się pojawiło te 50 minut do końca, stwierdziłem jedynie, że prędzej dotrę do pleciugi i stamtąd to wyślę do drukarni, niż gdybym czekał w kawiarni. jakem pomyślał takem zrobił. i dobrze, przynajmniej sobie z G pogadaliśmy, podpisałem umowę i jutro idę zgarnąć kasę i po sztuce wydruków. zatem będą przechwałki ;P

po pleciudze wyruszyłem podbijać muzyczną i wssu. w muzycznej dorwałem R, z którym po szybkim odnowieniu kontaktów podejmę wkrótce ponowną współpracę.

resztę dnia spędziłem towarzysko, szamiąc pizzę, słuchając radiohead i nie tylko, a także szukając tematów, w których można by się pokłócić. poleciały chyba wszystkie możliwe potencjalne grube tematy i nic... więc pewnie jak coś to będzie wojna o pierdoły ;P

a teraz dojadam ostatni kawałek zimnego godfather'a giganta z marcopolo, słucham płyt...

polubiłem how to disappear completely...

nowy rok dzień pięćdziesiąty drugi.

szybko, bo muszę się chwilę wyspać, a czas spiernicza bez oglądania się na kogokolwiek.

nowy projekt - praca nad stroną dla 2create.it.

poczynione zakupy z kolejnym kamieniem milowym - panie i panowie, wszedłem w posiadanie garów, zatem nauka gotowania od jutra. ale ale... real w galaxy... a powyżej empik. nie wiem co mnie pokusiło, żeby sprawdzić temat albumu V [fau] Digitalek, o którym pisałem rano. myślę sobie - zamówię go chociaż, będę miał zaklepany. okazało się, że to byłoby niepotrzebne - album już stał na półce, zatem nie trudno się domyśleć, czego słucham w tej chwili :D

poza tym dzień raczej leniwy, gdzieś w okolicach kompa...

a wieczór - zostawiam dla siebie ;) słuchaliśmy wspólnie albumu, piliśmy herbatkę, jedliśmy żelki.

i tym oto sposobem idę spać, by wstać o okrutnej godzinie i zacząć porypany dzień numer pięćdziesiąt trzy, w którym jedyną pewną rzeczą jest powrót peweksa o dziesiątej piętnaście :/

niedziela, 21 lutego 2010

nowy rok poranek pięćdziesiąty drugi.

wyspany.

stwierdziłem, że napiszę już teraz bo pojawiło się od rana kilka nie cierpiących zwłoki informacji, którymi chcę się podzielić.

ajn - DIGITALLLOVE jutro ma premierę drugiego albumu - V [fau] - jutro z rana coś czuję, że będzie podbój w empiku ;)

cfaj - Przemek Stodolny, którego stronę możecie znać z listy po lewej założył dziś blog, na którym można obejrzeć projekt mojego plakatu/citilightu dla pleciugi, który powstał na bazie jego zdjęcia. przy tym temacie zawsze dodaję, że bez jego doskonałych zdjęć ten citilight by w ogóle nie powstał - fotografie były nadzwyczaj ostre, nieziarniste, oczywiście w wielu milionach pikseli, dzięki czemu możliwy był zadruk wielkości 180x220cm bez pikselozy i okrytnego siana, na jakim miałem pracować wstępnie.

draj - pisałem ostatnio o odebranych plakatach, jutro idę je wieszać, warto więc wspomnieć o autorce, którą jest Sara Smolińska [link do portfolio], znana ze swojej pracy konkursowej na rok różnorodności biologicznej. Sara wykonała grafikę do imprezy na równie wysokim poziomie, więc pewnie przyciągnie to więcej osób.


wsio, taka notatka dość reklamowa, ale do wieczora bym pewnie zapomniał.

nowy rok dzień pięćdziesiąty pierwszy.

druga tegoroczna pięćdziesiątka rozpoczęta w sposób nieprzeciętny z uwagi na pewne detale. niby normalna sobota - po imprezie? CHECK! wróciłem mega późno? CHECK! rano rysunek? CHECK!

ale...

mimo powrotu o chorej godzinie - budzik 8:30 nie musiał wyć długo. obiecane budzenie telefoniczne wykonałem i poszedłem spać dalej nie dostając konkretnej odpowiedzi względem mojego pytania... odpowiedź dostałem godzinę później, ale za to z efektem natychmiastowym. "lubisz francuskie ciasto? - yhyyy... - będę za 4 minuty, no może 6 - CO?!?!". w tym momencie zrywam się na nogi, choć z lekkimi porannymi lagami na umyśle i w ciągu 4 minut otrzeźwiałem, ogarnąłem cały pokój sprzątając swoje legowisko, szykując kawę, przebierając się i ogarniając poranną toaletę.

zatem poranek był doskonały. kawa z pianką - istne latte, niczym wieloletni znawca sztuki kawiarnianej, do tego kruasanty i piękne czyste niebo, przepuszczające poranne światło wprost do pokoju.

żeby nie było za słodko to oczywiście nie trwało to specjalnie długo - pojawiły się moje młode kursantki, a K wymknęła się po krótkim czasie do uwielbianej przeze mnie pracy.

4 godziny zajęć dłużyły się jakoś wyjątkowo toteż nie obeszło się bez efektów nudy - pegazus, kibord i strzelanie z recepturek podczas gdy dziewczęta pięknie się wyżywały artystycznie.

po tym jak już opuściliśmy graciarnię, w której odbywają się zajęcia uskuteczniłem rower i tu nie było już wesoło. w kwestii wyjaśnienia... przez ostatnie dni wszystko wyglądało dość dobrze i z dnia na dzień wykręcałem lepsze wyniki, działając na zasadzie czternaście-jeden czyli 14 minut stałej intensywnej jazdy, a na końcu minuta sprintu. moje osiągi były liczone w pewnej konkretnej skali trudności ustawionej, jak się teraz okazało na około 5-6 w skali dziewięciostopniowej. no to dzielnie podkręciłem sobie dziś na 9tkę co okazało się zgubne. ledwo wytrzymałem 15 minut, nie mówiąc o tym, że o sprincie nie było mowy, a puls - do 175 uderzeń... po tym nieco zwirtualizowanym 15minutowej jeździe jak pod górkę przez 7,9 km (utrzymując średnią prędkość 31,6kmph) padłem na jakieś pół godziny i nigdy więcej sobie czegoś takiego nie zrobię... może sobie być ten lewel, ale nie przy takiej prędkości, oooj nie...

jak już jednak doszedłem do siebie i moja krew nieco zwolniła swój bieg szybko się ogarnąłem, wyruszyłem na obiad mamusi (perfect!), a potem imprezka urodzinowa u kuzynki J. zupka, jedzonko, wódzia, napoje gazowane i tak przesiedzieliśmy z moją durną siostrą do około 23 kiedy to wyruszyłem na poszukiwanie skarbów. i tu by się wszystko normalnie skończyło, ale ########## #### ####-####### ### #### #### ########## # ##### ########### ####### ##### ####### ### #### ####, ## #### "#### #### ## ########? - ### - ## #### #####" ##########, ######## ###, ##### ### "#### ##### ## ##### #####? - ###" ## ### ### ####, ###### ######... ##### ####### ## ######## ###### ### ### ### ######## ## ### ###### ######. ##### ### ## ### ####### # #####, ############# ###### ### ####### ######## ######## - #####! # ##### ##### ### ##### ## #### ## #### ##### ############# ### ##### ##### # ### #####. ########## - # - ###### #### ### #########, ### ####### ##### # ###### ########## # #####, ### ### ######## # ####, # ##### #########, ## ## #### ######### ####### ############, #-############# ###### ## ##### ###### ##### # ##### ##### ######## #### #### ###### ###########... ### ######## ##, ## ######, ## #### ### ######## #### ## #######, # ##### ######### ##### #%...

# ## ### #### ########## #######, ##### ## ##### ## ##### ### #######, ### # ##### ########## ## ### #######. # # #### #### #####, ###### ## ########## ##########, ## ##### ### ######## ##### - ####### ### ## ## #### #####!

poza tym zbaczając z tematu i kończąc dzisiejsze dywagacje - kelnerki nie są łatwe!

---

ps. cenzura ze względu na batalion ratunkowy, którego się spodziewałem, zawsze niezależnie od sytuacji coś takiego następuje więc nawet nie próbuje dyskutować. śmiem jednak zachować jeden cytat z komentarza mojej siostry aby mniej więcej pamiętać i dać do zrozumienia co tam mogło być - "(...) i sie pierdol"

sobota, 20 lutego 2010

nowy rok dzień pięćdziesiąty.

50 to piękna okrągła liczba...

tak samo piękna, jak cały miniony dzień.

mimo jakichś przeróżnych koszmarów, budzenia się co chwila przez całą noc i ogólnego porannego połamania, powstałem o umówionej godzinie. no ale budzik śliczny to i się wstaje z miłą chęcią.

szybkie ogarnięcie, śniadanie (jak nigdy) i plater wypadł z mieszkania i po raz kolejny - nie tylko nie spóźniony, ale wręcz za wcześnie.

poczta, a potem przegrany zakład o sukienkę. przegrałem zakład = wygrałem robienie niespodzianki, która już jest u wykonawcy i tylko czekać, aż będzie gotowa!

szybki marsz do restauracji, otwarcie, kawa, miłe chwile i zapas energii na cały dzień.

powrót do domu, odbiór plakatów, finisz ze zleceniem, wizyta E, po czym rower (15/8,7/34,8/160, czyli wciąż wykręcam lepsze wyniki. w planach lekkie modyfikacje treningów)

w trakcie kawy z E - telefon od G i propozycja rozpykania malibu - bezwzględna aprobata, toteż po rowerze z pełnym ekwipunkiem udałem się w stronę centrum, gdzie w doborowym towarzystwie oczekiwałem na wieści o skarbach z restauracji, które w końcu udało się odebrać koło 11stej. impreza była krótka, plater został barmanem więc wszyscy dość szybko zaznali wspaniałego humoru i wyruszyliśmy do hormona, gdzie spotkałem moją ulubioną personifikację pleciugi oraz wielu innych, jak zwykle, znajomych. w tym m.in M i N, którzy za namową zaczęli również pisać.

ewakuacja z "trzeciego domu" nastąpiła bezzwłocznie, po długim spacerze wstąpiłem jeszcze na okrutnego kebaba, a teraz siedzę i tłukę w klawiaturę o tym co jeszcze z dziś pamiętam.

jakkolwiek ogólnikowo zacząłem się ostatnio wysławiać - podsumuję - sukienka spisała się doskonale, G i S należy się darmowe piwo do końca życia, M i N życzę wytrwałości, a cały ostatni tydzień należy zaliczyć do "życiowych", bo jeśli bozia da, te siedem dni będzie miało znaczący wpływ na moją przyszłość.

piątek, 19 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty dziewiąty.

dało radę!

pierwszy raz od daaawna postanowienie wyspania się i wstania na 5tą rano do roboty ZADZIAŁAŁO!

ma się teraz motywację i siły witalne to się wszystko zaczyna zmieniać :) a więc 5:00 - pobudka, przysiad do kompa, 2,5h rezania pleciugi, potem śniadanie z polopirynką, rower (15/7,6/30,2/160, a więc kolejny raz wyżej), prysznic.

poprawki pleciugowe, nie mające końca, poranna rozmowa, propozycja wspólnych zakupów, "tak tak jak z tymi zakupami poważnie", umówieni.

pleciugi było może niezbyt wiele ale przedługalaśnie, dlatego "wpadnij na chwilę i pójdziemy" zamieniło się w powolnym tempie w "posiedzimy i jak dobrze pójdzie, może zdążymy"... w końcu wyszło na to, że pleciugę skończę jutro...

zakupy nieprzeciętnie udane, chwila szczerości - "nie powala", ale zaraz za chwilę - "wow, brakuje mi słów". sukienka.

potem przedszkole, rodzice - obiadek i wermucik, kana.

w kanie koncert jazzowy - totalna awangarda, muzyka dla smakoszy. zasmakowałem. a potem jeszcze krótkie, ale bardzo miłe piwo z dawno nie widzianym, sławnym już T.

już bardzo późnym wieczorem "plany akademickie", ale ostatecznie zażegnane ze względu na dobre serce ( :P ). zamiast tego wizyta u G i mnóstwo plot, faktów i stuprocentowa, wytężona spowiedź przy herbacie.

w drodze do domu dłoń przy uchu.

jutro koło wpół do dziewiątej zaczynamy wspólnie dzień pięćdziesiąty :)

środa, 17 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty ósmy.

samolecznictwo górą drodzy państwo. po wczorajszych szaleństwach i spędzeniu na mrozie sporej ilości wolnego czasu dopadło mnie przeziębienie.

w nocy byłem zbyt leniwy, żeby choćby sięgnąć po chusteczkę. no ale jak miałem wyciągać rękę ku masywom górskim mojego biurka z pozycji leżącej na materacu? życie w pokoju "na japończyka" wygrało i smarkałem w rękaw. rano po przebudzeniu pierwsza od kilku godzin chusteczka, szybko na rower (15/7,1/28,4/166 czyli trochę lepiej niż wczoraj), następnie polopiryna, gorąca herbata i gorący prysznic.

młody bóg. ale tylko zdrowiem, broń boże ciałem czy facjatą ;P

następnie przysiad przy komputerze i rozpoczęcie pracy nad plakatem do psychodelicznego spektaklu o sklepie internetowym, który jest w lesie...

w trakcie pracy kilka przerw na rozluźnienie myśli np.: na ogarnięcie biurka, zmycie naczyń, jakieś marne sniadanie i potem do wieczora projekt, projekt, projekt.

aż w końcu nie wytrzymałem tego gapienia się w monitor i uderzyłem "częprendzej" w stronę komórki, która swoimi błogosławionymi mocami i szamańskim rytuałem wysłała moją wiadomość z błagalną prośbą o ratunek i kawę.

wybrałem się z domu błyskawicznie, zemściłem się słodko bo zemsta słodką jest, kawa zamieniła się w czekoladę z rumem (wieczorna terapia zdrowotna, część druga), a następnie zupełnie przypadkiem poprosiliśmy o karafkę białego wytrawnego i małą deskę serów. była ona tak mała, że właściwie dziękowałem Bogu za brak obiadu w dniu dzisiejszym. nakarmieni winem z serami, owocami i warzywami postanowiliśmy rozwiązać milczenie w pewnych jednostronnie oczywistych sprawach. karty na stół, ot co!

potem napiwek, do widzenia, moja mama doskonale gotuje, dobranoc i jestem znów w domu męcząc plakat.

było nie było, za kolejny taki wieczór poza domem dam się zabić. jest po co żyć.

wtorek, 16 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty siódmy.

aż nie wiem za co się zabrać..

z rzeczy ogólnych. od wczoraj śpię pod kołdrą (od października bez przerwy towarzyszył mi śpiwór i koc!)
kolejne zlecenie pleciugowe.
wciąż nieudane próby wykreowania czegoś ambitniejszego z dziedziny muzyki elektronicznej...

wczoraj (nie wiem dlaczego pominąłem wszelkie fakty tego dnia, ale najwyraźniej do godziny 14 nic ciekawego się nie wydarzyło... już sam nie wiem, ostatnie dni są zbyt intensywne, żeby je w jakiś sposób rozróżniać, ale nie żebym narzekał - to mi całkowicie pasuje)

no więc z rzeczy ciekawszych wczoraj - pod wieczór miał miejsce niesamowity splot przeróżnych okoliczności w krótkim czasie. wyjście na zakupy -> wypchnięcie taksówkarza ze śniegu -> spóźniony na tramwaj -> przejście na następny przystanek -> jedynka tuż przed dwunastką -> spotkanie F -> zakupy wliczając kolejne wiadro -> powrót po litr wódki po smsie -> noł mobajl rispons from G -> kwadrat F -> wcielenie pewnego pomysłu w życie -> rzecz ostatnia. rzecz ostatnia by się nie wydarzyła W OGÓLE gdyby nie te wszystkie poprzednie. ogólnie wyszło tak, że na picie wiadra się spóźniłem bo nie wyszło do końca tak jak planowałem (wyszło lepiej!). dodatkowo zanim jeszcze dotarłem do F miał miejsce równie kluczowy element całego ciągu przyczynowo-skutkowego którego szczególnym bohaterem był żul ;P

u F było całkiem mocno, obalone wiaderko, małe głody (alkoholowe ;P), trochę kłejka po pijaku, potem wizyta N i chwila rozkminy nad urbaną, a potem dość ciekawe rozważania w kuchni przy końcówce piwa, danio i fajkach. było o pijanych rodzicach, pisaniu pamiętników i o innych zupełnie niespokrewnionych ze sobą tematach.

w końcu powrót do domu, łinamp i lulu w oczekiwaniu na wtorek, na okolice godziny 16stej...

no i nastał poranek dzień drugi, czyli dziś.

rano spóźniony na uczelnię uzyskałem jeden z wielu spodziewanych wpis... trudno, standard... niebieskie drzwi po prostu potwierdziły swoją "wyjątkowość", ot co...

potem powrót do domu, sprzątanie, odkurzanie, mycie wora... od odkurzacza oczywiście! i... tu nowość - wprowadzenie w powszechny obieg nowej codzienności, mianowicie ciotka podnosząc rękawicę, którą jej rzuciłem otworzyła wraz ze mną akcję pod tytułem - wspieramy się w codziennych ćwiczeniach. zasada prosta. zeszyt, długopis i rowerek stacjonarny. raz dziennie, zapisując również datę, należy wpisać w zeszycie bez żadnych przekłamań (byłoby to jedynie kłamstwo wobec samego siebie) swoje osiągnięcia wykręcone na rowerku, po czym niezwłocznie wyegzekwować ćwiczenia od drugiej strony umowy. dzięki temu oboje przebyliśmy dziś swoje pierwsze stacjonarne kilometry.

i gdyby się zeszyt zgubił: 16 lutego 2010, czas 15 minut, dystans 6,6km, średnia prędkość 26,4kmph, puls końcowy 160, co oznacza jedno - dawno nie zażywałem sportu...

po tym wszystkim szybki prysznic, ogarnięcie i wyruszam, bo umówieni na 15:00.

i tu po łebkach:
kolejne zakopane auto w drodze na sprzymierzonych, "dzień dobry, wszystkiego najlepszego, nie skalecz się", kierunek lodogryf, uuuuuups! we wtorki o tej porze zamknięty..., park, różanka, public i mnóstwo przesłodkości, kolejna wpadka z czasem, ale zdecydowanie na korzyść, po raz drugi ale skutecznie lodogryf, złamana łodyga, dłuuuuuuugi powrót, historia bordowej (?) lodówki, świeża łodyga, gudbaj, telefon, ostatnie 2 cukierki na chodniku, coś słodszego niż wszystko do tej pory, gudnajt, siju za dwa tygodnie.

i właśnie dobrnąłem do chwili obecnej, gdzie mimo wpierdzielenia przez cały dzień takiej ilości cukru w różnej postaci poczułem głód jakbym nigdy nic nie jadł, stopy prawie już czuję, znów mam internet, muzyka plumka i idę spać.

z jednej strony powinienem zasnąć jak dziecko, z drugiej prawdopodobnie nie zasnę w ogóle.

poniedziałek, 15 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty szósty.

ostatnio było przykrótko, więc czas na dłuższe wyjaśnienia. no może nie dłuższe ale bardziej szczegółowe.

ostatnie 5 dni pod banderą desperadosa. można powiedzieć, że chwilowo mieszkałem z B i F, co jak by nie patrzeć skreśla napisane na początku stycznia "w tym roku na pewno się nie wyprowadzę". no ale cóż misja była słuszna. kit tam z urbanistyką. były ważniejsze rzeczy na głowie. mieliśmy suma sumarum cztery wiadra do rozpracowania, a że takie wiadro dziennie to nie jest wielki wyczyn to nazajutrz zaraz po wysuszonym wiadrze impreza była ciągnięta dalej.

i tak na przykład jednym razem zakończyliśmy misję w hormonie, innym razem byliśmy w trakcie wiadra w kinie.

avatar obejrzany po raz trzeci szczerze mówiąc nadal zachwyca, ale da się dostrzec pewne technologiczne niezgodności, już bardziej się patrzy na błędy niż genialną mimo wszystko produkcję - np: poszczególne warstwy 3d - jeśli nie wszystkie to na pewno większość - powinny być wg mnie ostre, bo aż oczy bolą, kiedy wzrok skupiam na latającym ziarenku drzewa dusz, które wyraźnie powinno być najbliżej mnie, ale wzrok wytężam bez końca bo moje oczy próbują wyostrzyć zblurowaną warstwę - trochę nie do końca wg mnie przemyślana metoda. z jednej strony rozumiem ogólną ideę kinematograficzną - kamera skupiona na najważniejszym elemencie kadru zmusza widza do patrzenia w ten najważniejszy punkt, ale z drugiej strony nie po to się robi obraz filmu w 3d, żeby się nie rozejrzeć jeszcze dookoła za tymi wszystkimi szczegółami, które miały bawić oko, a tak na prawdę ledwo to wszystko widać.

po kinie i skończonym wiadrze impreza jednak się nie skończyła, w końcu od czego jest całodobowy monopolowy?

a wczoraj... cóż. miało być kolejne wiadro ale tak się jakoś fakty poukładały, że nie wyszło. rano powstałem z trudnościami, zaspany na rodzinną imprezę. szybka choć wcale niezbyt pospieszna akcja ewakuacyjna przerywana jakimiś mega obłędami. F dzwoni do swojej rodziny, z którą miał się spotkać w choszcznie - youtube - "najdłuższy pociąg na świecie" - halo, cześć mamo, nie zdążyłem na pociąg czekam na następny, który będzie o 13. komedia i cyrk na kółkach



paniczne szukanie "play" gdy filmik się niepostrzeżenie skończył, a na dodatek z tego co mi dobrze wiadomo stukanie w klawiaturę dość dobrze słychać przez telefon więc ogólnie sikałem ze śmiechu ;P

obiad z rodzinką, potem trochę prób z rizonem ale bezskutecznie, aż w końcu odpaliłem łinampa i poszedłem spać. a była jakaś 16:00. z drzemki wybudziłem się koło 19:00 - wyskoczyłem po małe zakupy (inkludink 1L malibu zgodnie z umową z G), szybko do domu, zgadałem się znów z F bo została mi jeszcze jedna butelka i jakoś to tak się dalej potoczyło. Właściwie szybko po wbiciu kodu na iDomofonie (że ja pamiętam takie rzeczy, a durnych dat na historię się nie potrafię nauczyć...) i wejściu na górę dostałem oczekiwanego smsa, więc tylko wydoiłem desperadosa i wyruszyłem planując jakoś składnie i  sympatycznie zakończyć te durne walentynki (święto patrona chorujących na padaczkę - pełny wypas, ten dzień wprost ocieka zajebistością, nieprawdaż?).

i tu się kończy opowieść dla dzieci, więc idźcie kochane dziubaski spać ;P
...
jeny i co z tego że jest przed czternastą?

mam ochotę na cukierka.

nowy rok dzien czterdziesty piaty.

jak nie brak kompa to brak netu stop nie chce mi sie skrobac o szczegolach stop napisze krotko stop walentynki zdecydowanie udane stop kropka stop

sobota, 13 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty czwarty.

poprzednia notatka pisana z komórki na leżąco. skończyło się to tak, że w tych przewspaniale walących fajami ciuchach obudziłem się dziś lekko przed piętnastą. o dziwo bez kaca. natomiast z kacem moralnym, po prostu nie zarejestrowałem pewnego ważnego (chyba) faktu z imprezy i cały dzień do mnie to nie mogło dotrzeć aż do chwili, gdy zostało mi to przypomniane esemesem.

brak kaca i kompa objawił się pojawieniem się porządku u mnie w pokoju. miałem na tyle dużo czasu, że nawet udało się lekkie przemeblowanie. w ten cudowny sposób przeleciała cała regenerująco-leniwa sobota. wieczorkiem obiadek mamusi, ploty, kwestie poważne - miłe i nieprzyjemne, czyli po prostu mówiąc wprost plater uczy się rozmawiać z rodzicami.

za chwilę wyruszam do F pochłaniać już czwarte wiadro desperadosa - czwarty dzień pod rząd, a potem po raz trzeci - avatar.

miłego wieczoru

i stolat dla kuzynki!

nowy rok dzien czterdziesty trzeci.

komp spoczywa u F wiec znow bedzie bez polskich znakow.

wstalem za pozno, ale jednak jakims zbiegiem okolicznosci udalo sie oddac projekt.

po uczelni chwila nauki w zakresie produkcji muzyki u M, a wieczorem hormon, gdzie mialem nadzieje spotkac i spotkalem (...)

i tyle. gleboka noc, ale bardzo pozytywnie.

dobranoc

piątek, 12 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty drugi.

nocka. urbanistyka. 7 butelek piwa. kład demycz. archikad. kebab i koło z kontenera o średnicy na oko z metr pięćdziesiąt.

trochę snu, a później kończenie projektu, nadal kłejk, dla odmóżdżenia. ta sesja wysysa z nas życie, po 4,5 roku tej ostrej jazdy już na prawdę każda najprostsza rozrywka bawi.

pijemy dalej. projekt już skończony, szybki spacer do domu, śledź, prysznic, comiesięczne golenie i znów u F - piwo i wódka z kolą z wiadra ze śniegiem zamiast lodówki... ze znajomymi. tak jakby to wszystko się już skończyło, mimo, że każdy wie, że nadal trwa.

a teraz już czterdziesta trzecia noc tego roku. na łinampie po wieczornych szaleństwach lecą już tylko smęty, wszyscy poszli spać, klimat utworów się udziela to i nastrój jakiś nieciekawy.

przy wódce rozmowy o sprawach, na które być może zacząłem patrzeć inaczej? a może wcale nie? niestety, ale poczułem znów jakie mam niepoukładane myśli...

choć jednej jestem jakby pewien. jakby, bo od jakiegoś czasu wszystko wydaje mi się możliwe.

środa, 10 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty pierwszy.

szybko, bo muszę wychodzić.

pobudka przed ósmą, czytanka na temat projektowania systemowego, szybkim marszem na egzamin, 3 z 4 pytań napisane, zaliczone kadowskie ćwiczenia, wpis, kolejna dobra informacja w sprawie dyplomów od O, jeszcze lepsza w sprawie sesji od L.

w domu walka z wiatrakami czyli plater wyrzuca wirusy z komputera. zakupy - śledzik, jogurcik, płateczki, soczek, chlebek, wiadro desperadosa. i to nie żadna ironia - prawdziwe wiadro!

poniżej foto a ja się teraz zmywam robić z F i siedmioma koleżkami urbanę, elo ziomy!


ps. drobna reklama - 25zł w realu, polecam i pędzę pić... eee... projektować oczywiście ;P

wtorek, 9 lutego 2010

nowy rok dzień czterdziesty.

dzisiejszy dzień sponsoruje "nareszcie".

nareszcie mam jakąś kasę na koncie.

nareszcie ruszyłem coś w sprawie dyplomu.

nareszcie po 3 latach łyżwowej abstynencji udało mi się wybrać w świetnym towarzystwie na lodogryf i pośmigać przez godzinkę po tafli, zaliczając kilka (nie moich :P ) gleb. rzecz jasna nie skończyło się na łyżwach, był też jabcok i dobre piwko, a na koniec, z pełnym pęcherzem, przesympatyczny spacer do domu.

poza tym spotkanie z J, znów przypadkowo w komunikacji miejskiej.

ogółem - dzień udany, wręcz "ledżen... łejt foryt... deeeryyyy!"

było osom, mam nadzieję, że jutro egzam z kada też pójdzie osom...

nawiasem... przyda się format c:\ bo panoszy się po kompach jakaś zaraza, na którą nie ma skutecznego (jak dotąd) lekarstwa.

ps. K okazała się być nie tylko K, ale wręcz K.K.!

poniedziałek, 8 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty dziewiąty.

dziś między innymi:

- wstałem o 14.
- zjadłem suma sumarum dwa obiady co razem dało 3 dania.
- wypiłem czerwonego bosmana.
- poprawiałem stronę pewnej szkoły zaprojektowaną średniowiecznymi metodami tj. strikte w hatemenelu.
- przywiozłem sobie do domu parę skarpet.
- w podróży i przy kompie słuchałem jak zwykle tony muzyki.
- wciąż (od jakiegoś tygodnia) nie umyłem naczyń.


poza tym stwierdzam co następuje: sylwestrowe zmiany się sprawdzają i to oznacza, że niestety w tym roku szczęście tylko w kartach...

i ogólnie wszystko jest jakieś takie bez smaku.

pokładam nadzieję w jutrzejszych łyżwach...

tak... za dużo trzykropków, czyli że w głowie myśli oblazły w pleśń i grzyby :/

niedziela, 7 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty ósmy.

lowe życie!

wczoraj jak pan bóg przykazał podzieliłem się butelką wina z G i D i w rewelacyjnym humorze powróciłem do domu aby do rana oglądać serial. potem odpaliłem cocorosie i można było iść spać. 12 godzin absolutnie bez żadnych wyrzutów sumienia, potem leniwie wzięty prysznic, pyszny obiadek mamusi, trochę pierdół w tiwi i znów jestem u siebie łupiąc w kłejka. achy i ochy, tego mi było właśnie trzeba - idę spać kiedy mi się podoba, śpię tak długo jak mi się podoba, robię to na co mam akurat ochotę, pracuję tyle, żeby nie uznać dnia za stracony, ale i żeby się zbytnio nie narobić. tak właśnie sobie łikendowo, mimo zmartwień, odpoczywam.

w tym tygodniu zapewne finisz sesji, we wtorek przełożone łyżwy, więc to będzie na pewno ciekawy czas :) poza tym w końcu przyjdzie kasa z pleciugi i będzie można oficjalnie zakończyć nasz układ z G w sprawie o Malibu ;P

będzie przesłodko, więc co by nie zapeszać teraz biorę się do roboty. w końcu nadmiar szczęścia jest szkodliwy.

sobota, 6 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty siódmy.

odpoczywam. serial, długie spanie, obiadek na śniadanie.

wieczorem chwila kumulacji sił umysłu i rozpykanie dwóch błędów na pleciudze, potem dżejms bond i belgijskie piwo 6,5% z chrzestną, która właśnie powróciła z okolic Genewy... ZAZDROŚĆ

za chwilkę wybieram się z misją humanitarną w ramach wspierania tych, którzy dziś pracują.

i po tym krótkim, leniwym opisie, przedstawiam 3 projekty mediateki w kolejności:

1 - Sara Smolińska (na jej blogu również zdjęcia makiety), Magdalena Paszkiewicz, Bartosz Matynia
2 - Izabela Gregorczyk, Marta Lisińska, Karolina Koronacka
3 - Bartosz Malinowski, Maciej Plater-Zyberk



piątek, 5 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty szósty.

jest.

jest gorsza rzecz niż siedzenie całą noc przy projektach. jest to siedzenie w nocy i nic nie robienie.

między skończonymi planszami a drukiem były 3 godziny. pójdę spać - nie wstanę zbyt prędko. nie pójdę - zwariuję. zwariowałem. nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. kłejk, muzyka z gramofonu, kawa, kanapki, chodzenie po pokoju, byle by nie paść.

pod drukarnią byłem ze 20 minut przed otwarciem, jak już otworzyli to standardowo spędziłem tam półtorej godziny, tam się szybko nie da załatwić takich ilości kolorowego druku, który notabene wyszedł całkiem nieźle mimo nie tego papieru, który chciałem. 6 x a1. i tak w sumie szybko poszło, zatem zabrałem "dzieło" i wyruszyłem na uczelnię.

pogoda całkiem niezła. dziś było wręcz ciepło i mam nadzieję, że wiosna przyjdzie jak najszybciej.

na uczelni czas się wlecze, a to makieta, a naklejanie i docinanie plansz, a to wpis, a to pogaduchy.

i tyle. potem szybko pleciuga i do rodziców gdzie padłem i wstałem jakoś niedawno.

jutro jak bozia da zamieszczę jakiś materiał z projektu i (o ile koledzy i koleżanki się zgodzą) dwa inne projekty jakie najbardziej mi się podobały.

podsumowując finansowo projekt ze specjalistycznego wydaliśmy z B ponad 300pln.

a teraz czil, zimny pokój, gorąca herbata i film.

czwartek, 4 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty piąty.

dzień Sary. nie piszę samej literki S, bo tu na prawdę należy się wielki ukłon. za dwie rzeczy. mniejszą opiszę za chwilkę. do większej zrobię jeszcze poważniejszy wstęp. koleżanka nazywa się Sara Smolińska i jeśli dobrze posłuchacie telewizji/ radia albo (prędzej) pogrzebiecie w internecie, znajdziecie jej nazwisko przy wydarzeniu, które dziś się odbyło. a było to ogłoszenie wyników konkursu na plakat promujący w Polsce Światowy Rok Różnorodności Biologicznej 2010.


plakat mega dobry jak dla mnie, tak w ocenie obiektywnej, a dodatkowo - już zupełnie subiektywnie - trafia w mój gust.

zapraszam do osobistych gratulacji na blog Sary.

ta druga rzecz to bardziej jej zasługa wobec mnie niż wyczyn, ale jednak skutki tego są imponujące. mianowicie nie mając zupełnie perspektyw na zaliczenie historii - UDAŁO SIĘ! jak to mówi B - jestem fartuchem. i mega dużo w tym farta - żadnego z chyba 7dmiu referatów, pierwszy termin egzaminu - 2.0, na drugi brak czasu na dokładniejsze przygotowania, ale wybrałem się, poszedłem, wysiedziałem odpowiednią ilość czasu, aby skorzystać z nadarzających się momentów i żywcem zerżnąć wszystkie odpowiedzi na pytania z referatów Sary, z których wcześniej się trochę uczyłem. to chyba dość wyjątkowe ściągać na egzaminie z laptopa ale cóż, do odważnych świat należy! ;P

także droga Saro - po pierwsze - najszczersze GRATULACJE! po drugie - najwierniejsze DZIĘKUJĘ! mam wobec Ciebie mega dług.

z innych wydarzeń, których dziś w przeciwieństwie do wczoraj nie brakowało - uruchomiono pleciugę, gdzie jak się okazało wypada kilka błędów, ale już na dniach je zatuszuję. tymczasem i tak zapraszam na oficjalną nową stronę [ pleciuga.pl ].

dodatkowo - "najlepszy projekt na świecie" pięknie się wypieka. za chwilkę usiądę by zakończyć dzieło od strony cyfrowej, a jutro rano druk i ostateczne doklejanie elementów makiety, także już jutro zamontuję tu sporo obrazków, których jak już wczoraj pisałem - nie wstydzę się w żadnym stopniu.

czas do roboty, ale zanim to nastąpi - mamusiu, tatusiu, sioszczyczko - dziękuję za dzisiejszy support makietowo-żywieniowy. (nawiasem - chyba pierwszy raz chwaliłem się projektem przed własnymi rodzicami!)

środa, 3 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty czwarty.

tak jak wczoraj padłem tak nie mogłem rano powstać. umówieni na ósmą, spotkani po jedenastej. praca dobiega końca, ale jeszcze półtorej doby drobiazgowej roboty przed nami. efekty zadowalające, więc teraz już właściwie tylko pieścimy projekt, żeby miał jeszcze lepszą przyszłość niż by miał gdyby go oddać w tej chwili.

dzień tak normalny że właściwie mam wątpliwości, czy cokolwiek się dziś działo. nawet obiad, który ostatnio ledwo przechodził przez gardło dziś wcale nie był taki zły. tylko te strączki jakieś takie za intensywne w smaku. o ile to w ogóle były strączki. pewnie bardziej jakieś skórki ale mniejsza o to, lepiej nie wgłębiać się w spis zawartości słoika z kupnym żarciem.

nawet muzyka niespecjalnie jest dziś ukierunkowana, leci po kolei wszystko co ostatnio dodałem do swoich zbiorów.

koniec. nie będę się dziś wysilał.

wtorek, 2 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty trzeci.

wczoraj w nocy najpierw arkichad, potem małe szykowanko na egzamin (dzięki dla Saratelki i B za materiał). w końcu godzina 4:30 plater pada na ryj, mając w zamiarze wstać za godzinę, ale jak zwykle pada na amen. budzi się na styk w porę, żeby zdążyć na egzamin. ponownie ma szczęście i nie przyjeżdża autobus, którym by zdążył, ale nie poddaje się. jedzie następnym i "czemprendzej" wbija do sali wykładowej. zatrzymuje go na chwilę zastany tam widok - jakieś 120 miejsc, jakieś 6 osób. wliczając panią magister.

podchodzę i jest krótka gadka - pan na egzamin? - nie wiem, niech pani mi powie, bo mam nie... - niech pan bierze kartkę i pisze. wziąłem, napisałem. nie było to jakieś wielkie żonglowanie wiedzą, szczególnie podawanie przykładów z pamięci, ale coś jednak wyskrobałem. jeśli wyskrobałem na "czy", to kolejny raz bedę mógł krzyknąć UDAŁO SIĘ!

egzamin pisałem może z pół godziny, wyszedłem z sali szczęśliwy, że w ogóle mogłem go pisać i że w ogóle coś mi się przypomniało.

---

klepię tymczasową biedę mając zamrożone w dwóch miejscach pieniądze, więc nie ma co jeść, nie ma co pić. tzn tak mi się wydawało, ale kiedy w nocy zacząłem szukać czegoś na zwilżenie gardła, znalazłem butelkę otrzymaną w prezencie urodzinowym. trafił mi się bowiem najlepszy napój imprezowy, jaki mogłem dostac TYLKO od M - Picolo.

także nawet teraz siedzę i wychylam co chwila bąbelkowy napój bogów z butelki zero-siedemdziesiąt-pięć.

z durnot dzisiejszego dnia pamiętam też doskonale piosenkę, którą usłyszałem rano w radio i potem nuciłem do południa.

żal mi tamtych nooocyyy iii dniii, w ogniu twoich rąąąk nieeeznaaanyyy dzikiii ląd, czyyy wiesz... mooożeee tooo... byyyłaaa miłość...

lowe beata...

i wsio. cały dzień przy kompie rezając z B mediatekę. i tu szczerze przyznam, że projekt mimo oddania dopiero za 2 dni uznaję za jeden z czterech, który w ciągu pięciu lat wykonałem i którym mogę się pochwalić. i się pochwalę. ale w swoim czasie.

a teraz chwila czilu i jutro od rana znów pełne obroty.

poniedziałek, 1 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty drugi.

luty. czas start, niby dopiero sesja ruszyła, ale na szczęście moje wspaniałe studia dają największy wycisk na długo przed nią.

do 4tej rano nauka. przedmiot tak irytująco nudny, że nie mogłem wytrwać w czytaniu powyżej pół godziny non stop. treść ciekawa, ale przedstawiona językiem jak język Sienkiewicza wobec dziecka z podstawówki. totalny brak adaptacji treści dla mózgu, do tego ciągłe wrażenie, że to już nie masło maślane, ale o kilka wymiarów masłowatości wyżej. hipermasło inframaślane. gdyby tak długo ubijać masło, jak była ubijana treść, którą pragnąłem przyswoić, zapewne doszłoby do mega odkrycia świata fizyki i masło osiągnęłoby masę zdolną wygenerować czarną dziurę. bylibyśmy zgubieni.

także doprawdy, jeśli ktoś potrzebuje poczuć jak boli go czytanie, to wciąż mam materiały na kompie dla wszystkich tych śmiałków, którzy się zdecydują. no proszę, pokażcie kto ma jaja.

oczywiście nudy nudami, ale w każdym zbiorze wiedzy specjalistycznej znajdzie się jakaś perełka. polecam więc zapoznać się z Prawem Webera-Fechnera dotyczącym, czego nie pamiętam słowo w słowo - zależności wrażeń od logarytmu podniety...

w końcu nie doczytałem, stwierdziłem, że pójdę spać zanim się okaże, że spędziłem kolejną noc bez snu.

na uczelnię dostałem się na godzinę przed egzaminem, jak zresztą wiele innych osób. przyczyna prosta - nie wiadomo było na którą dokładnie jest egzamin, nie wiadomo było jak będzie wyglądał, każdy miał własną wersję, więc nie opłacało się ryzykować.

na egzaminie rzeźnia. przez 45 minut przepisywałem treść dwóch króciutkich ściąg, ale tak to jest jak się siedzi (ZNOWU!) z przodu...

w końcu okazało sie też o co chodzi z ustnym egzaminem. był zaraz po pisemnym. no nie tak zaraz bo byłem 30sty na liście co oznaczało, że mogłem się tam wybrać dopiero około 18stej. na szczęście i tak miałem zamiar siedzieć z mediateką na uczelni, więc nie było najmniejszych kłopotów.

w skrócie podsumowując - egzamin zaliczony. pan dał 3, ja podziękowałem i grzecznie opuściłem jego pokój. kolejny raz się upiekło.

jutro kolejna próba zaliczenia cwaniackim sposobem, zobaczymy co z tego wyniknie. nastawiony na najgorsze, bo ileż można mieć tego wspaniałego farta, no ale statystyka też robi swoje, więc nie mówię, że nie jest to możliwe. łyl si tumaroł.

poza tym dzień jakiś taki całkiem udany. sporo roboty na wieczór, ale już przywykłem, zresztą całkiem ciekawe rzeczy zostały do wykonania w mediatece. gorzej, że mediateka to jedna z 3 rzeczy, nad którymi mam się dziś skupić.

no ale źle nie będzie, jest nowa muzyka - 2 albumy These New Puritans, których znałem jak dotąd ze wspomnianego wczoraj Orion'a i remiksu We Want War. poza tym zjadłem przeokropny obiad, więc muszę się teraz nad czymś mocno skupić, żeby o nim zapomnieć. a posmak ciężko się zabija.

tak - ja gotowałem.

---

kończąc mały pe-es - parasola dziś obchodzi swój setny wpis, więc walić tłumnie, działalność nadal kwitnie - gratulacje i oby tak dalej!

a oto czym dziś raczę moje uszy: