poniedziałek, 22 lutego 2010

nowy rok dzień pięćdziesiąty trzeci.

boję się...

jestem na pieprzonym dziesiątym semestrze...

jestem zdezorientowany, mam wykład w poniedziałek od 10 do 12, jutro na 1315 2h seminariów, a potem dopiero w czwartek projektowanie w tych samych godzinach co wykład... reszta wolna.

plany na najbliższe dni są obfite i rozległe jednak dziś byłem zbyt zajęty, żeby cokolwiek zacząć.

wstałem jak pan bóg przykazał koło 9tej więc nici z planów porannej pracy, ale cóż, byłem strasznie połamany i ani mi się śniło męczyć przez kilka godzin przed das pensky und die maria szoł...

zresztą nienawidzę jednej rzeczy. zlecenie w stylu "zrób nam stronę - jaką? - na razie zrób cokolwiek, potem podamy szczegóły..." przyprawia mnie o dreszcze i nieróbstwo, zatem póki co olewam temat, chcą być potraktowani poważnie, to niech poważnie potraktują wytyczne, o!

zatem dzień rozpoczęty od dość luźnego powstania z łoża, udania się na te dwie, obowiązkowe jak zwykle godziny wykładów, zanim jednak tam trafiłem, miałem przypadkowe spotkanie w autobusie gdzie padło jedno niezręczne i ciszotwórcze pytanie... no ale mniejsza z tym, po ulubionym teleturnieju opuściłem żołnierską i udałem się z plakatami art party (jutro w rockerze więc zapraszam) i jeszcze nie przyjechał autobus, a tu telefon "cześć starym wiesz, dzwonili z drukarni i czarny jest zbyt czarny". czyli było nie było - na poprawki dla pleciugi można liczyć do ostatniej chwili. dotarłem zatem do byłej aerki na słowackiego, powiesiłem dzieło Sary, ledwo rozpocząłem spacer po parku kasprowicza z digitalllove na uszach, minąłem orły, pomyślałem, wstąpię lepiej po drodze do pleciugi i załatwię to na miejscu. no ale telefon nie odpowiada, więc ruszyłem kawałek dalej. trafiło się tak, że spożyłem kawę w pabliku, wraz z siedzącymi tam nieco dłużej K i I. marnie to wyglądało pod względem towarzyskim, bo zwyczajnie siedziałem i pracowałem, no ale przynajmniej jakoś sympatyczniej się siedziało.

w pabliku był nawet hotspot, ale jak tylko spojrzałem na odliczanie czasu, jak się pojawiło te 50 minut do końca, stwierdziłem jedynie, że prędzej dotrę do pleciugi i stamtąd to wyślę do drukarni, niż gdybym czekał w kawiarni. jakem pomyślał takem zrobił. i dobrze, przynajmniej sobie z G pogadaliśmy, podpisałem umowę i jutro idę zgarnąć kasę i po sztuce wydruków. zatem będą przechwałki ;P

po pleciudze wyruszyłem podbijać muzyczną i wssu. w muzycznej dorwałem R, z którym po szybkim odnowieniu kontaktów podejmę wkrótce ponowną współpracę.

resztę dnia spędziłem towarzysko, szamiąc pizzę, słuchając radiohead i nie tylko, a także szukając tematów, w których można by się pokłócić. poleciały chyba wszystkie możliwe potencjalne grube tematy i nic... więc pewnie jak coś to będzie wojna o pierdoły ;P

a teraz dojadam ostatni kawałek zimnego godfather'a giganta z marcopolo, słucham płyt...

polubiłem how to disappear completely...

1 komentarz:

  1. Maciek, a moze wojen nie bedzie w ogole? Bierz to pod uwage, ja wojen nie mam. Poki co, palko. :)

    OdpowiedzUsuń