środa, 30 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto osiemdziesiąty.

wtorek.

piast na zmianę z pleciugą. okazuje się, że testy to rzecz niezbędna, bo tak na prawdę zawsze jest coś do poprawienia.

z dyplomem jestem znów w czarnej dupie. znów brak pomysłu. znów jakieś zahamowania.

wieczorem zaliczony wspomniany wcześniej koncert "Ryśka" - bardzo ciekawy, a potem w końcu przysiadłem do artykułu o dziadku. kolokwialne ŁAŁ...

z życiowych nawiasów - jestem wciąż w trakcie tworzenia strony dla przyjaciela - Michała Pyżanowskiego, który marzył o wejściu ze swoim podróżniczym projektem do internetu. udało się to w końcu. zapraszam na stronę Łowców Przygód.

i tyle, bo kurde nawet 2 dni ciężko sobie przypomnieć.

ps. już bez żartów, lubię ryby ;) :*

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty dziewiąty.

poniedziałek.

sedina w swoim roczniku opisała mojego dziadka, Michała P-Z. szczerze mówiąc - w końcu się dowiem czegoś konkretnego na temat tego człowieka, wokół którego jak dotąd w moim życiu krążyły tylko legendy i puste słowa aprobaty i pamięci wielkiego człowieka.

poprawki w pleciudze cały dzień. zlecenie dość przyjemne, po takim upływie czasu. tym bardziej, że jak nigdy niemal wszystko działało od razu jak należy. tak to ja mogę robić :)

pierwszy dzień egzaminów na architekturę... trochę z przejęciem.

a ogółem to mega gorąco, codziennie do 30 kresek i stojące powietrze...

poniedziałek, 28 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty ósmy.

niedziela.

"rano", w sensie koło 13 pobudka. blog z soboty. toteż tym większe wyrzuty, że tak późno wstałem, wystarczy przeczytać...

internetowe załatwianie, pakowanie, autkiem na obiad i meczyk w trakcie. niemcy-anglia, anglia-niemcy. może i nieuznana perfidna bramka, ale wynik końcowy robi swoje.

o 17, pierwszy raz od zeszłego września w kościele. dostrzegłem tak wielką zmianę światopoglądu, że trudno to opisać. będąc tam, jak by nie patrzeć - nowicjuszem, recydywistą, wypowiadałem kwestie liturgiczne z pełną świadomością, próbując utrzymać się w tempie paplaniny, klepania regułek w skokowym slow-motion, któremu ulega większość babć i dziadków i całej reszty tego kościelnego nadzienia.

aaaaa-lleee-luuuuujaaaaa.... aaaaa-lleee-luuuuujaaaaa.... aaaaa-lleee-luuuuujaaaaa.... aaaaa-lleee-luuuuujaaaaa....

przeciągane bezwiednie odpowiednią ilość razy, Bóg wie czy w ogóle ze zrozumieniem. oby.

kiedyś całe to zamieszanie zostało pięknie wyjaśnione przez ks. Leśniaka. teraz ten młody ksiądz, przyjaciel studentów, prawdziwy mentor - zostaje w końcu proboszczem.

wieczorem poprawki na pleciugowej stronie, potem spóźniony pociąg, wybuchające parówki, piweczko i lulu.

niedziela, 27 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty siódmy.

177 to sobota.

ostatni rysunek, więc trochę nostalgicznie i z lekkim stresem i niedowierzaniem, że zakończyłem kolejny, czwarty już rok nauczania.

wczoraj jeszcze, dobrze wspomnieć - rocznica śmierci M. Jacksona. pamiętam, jak się o tym światowym wydarzeniu dowiedziałem rok temu. Ł napisał do mnie w nocy, gdzieś w trakcie wykańczania projektów w ósmej sesji. brzmiało co najmniej nierealnie, ale cały następny dzień trąbiły o tym wszystkie media. wszystkie bez wyjątku. no i tak jak w przypadku WTC, śmierci Karola Wojtyły itd - nie czuć tych upływających dni, zbierających się bardzo szybko w miesiące i lata.

no bo przecież nowy jork - to już będzie 9 lat, papież - 2. kwietnia stuknęło 5 lat.

za chwilę tak samo będziemy się dziwić, że już przyszedł 10 kwietnia itd, itd...

zbiera się tych wydarzeń, ale każde pokolenie ma swoje tragedie. aktualnie jest tego znacznie więcej, bo informacja rozchodzi się w tempie błyskawicznym i wkrótce każde takie wydarzenie będzie jak żałoba narodowa za kadencji nieżyjącego prezydenta - zbyt pospolita, aby o niej pamiętać choćby po tygodniu.

refleksji ciąg dalszy pociągnę również w klimatach śmierci, umierania, przemijania czasu. Wielki Chrzest Ziemi mianowicie zaskoczył mnie tej soboty bardzo ciekawy fragmentem, który pozwolę sobie zacytować. nawiasem wspomnę, że cała ta książka zawiera tyle treści, że spokojnie się założę, że każdy, nie tylko ja, może śmiało zrecenzować ją tak: autor chyba siedział w mojej głowie! tak, Jerzy Byrecki po prostu wlał w tę książkę tyle różnych przemyśleń, z którymi sam osobiście się od czasu do czasu borykam, że czuję jak mi się to wszystko elegancko układa, bo w końcu ktoś wziął się do roboty i to wszystko zapisał, co nie jest (z własnego doświadczenia) takie łatwe.

no ale do meritum:

- Pomyśl - odpowiedział. - A może to ty się zawahałeś. Może nie byłeś gotowy, żeby to przyjąć. Może Pan Bóg cię tylko pytał, a ty Mu tak odpowiedziałeś. To nie ma znaczenia, co to było i ile razy cię w życiu spotkało. Może było kiedyś tak, że to czekało na ciebie po lewej, a ty skręciłeś w prawo i nawet nie wiesz o tym, że to mógł być twój finał. I nigdy się tego nie dowiesz. To może być w każdym momencie, którego nie jesteś w stanie przewidzieć, ale Pan Bóg cię pyta, a ty Mu odpowiadasz... nie wiesz. ja też nie wiem, ale myślę, że tak może być. Co ty na to?

czułem, jakby to ostatnie pytanie było do mnie. w każdym razie odpowiadam, jak główny bohater - To ma sens. [...]

i powiem Wam więcej - ta książka zmusza mnie, aby ją czytać. i to właśnie w tramwajach i autobusach, gdzie przejazd służy tylko przemieszczaniu się w przestrzeni i czasie, który się na ten przejazd traci. bezpowrotnie. to jest dziesięć, czy dwadzieścia minut, w których mogę być o parę stron książki dalej, lub to zmarnować i nigdy już więcej nie mieć tych minut. główny bohater ma bardzo konkretnie wyliczony czas swojego końca i przelicza minuty które mu zostały.

ja o czymś podobnym pisałem tu, w ostatnim akapicie. jednak to zupełnie co innego, kiedy nie wiadomo ile tego czasu jeszcze jest. dlatego tym bardziej bierze mnie schiza na myśl, że nawet nie wiadomo, czy zdążę przeczytać tę książkę, lub też, że nie czytając jej w tramwaju teraz - stracę strony książki, która pojawi się w moim życiu jako ostatnia, bo zwyczajnie zabraknie czasu. zabraknie życia na te parę stron, bo zmarnowałem ten czas wcześniej.

teraz to już nawet mam wyrzuty, kiedy śpię za długo.

no ale zejdźmy z tych torów, nie ma co płakać, w końcu, jak ostatnio gdzieś przeczytałem - tylko śmierć jest za darmo, a i tak kosztuje życie.

z internetowych fascynacji polecam, szczególnie osobom chorobliwie zorganizowanym, portal semi-społecznościowy listography.com. bardzo prosty pomysł, a ideowo bardzo interesująca strona, bo trochę chodzi tu o lans, trochę o ułożenie swoich spraw, trochę o inspirowanie siebie nazwajem, niekiedy po prostu poprzez czytanie planów zupełnie nieznajomych nam osób.

i tyle chyba, wystarczy w sumie, bo już nie ma co pisać o szczegółach. są chyba nieistotne. no i na nie też stracę swoje minuty, w których można by np... coś stworzyć?

dla zainteresowanych - w książce Byreckiego fragment znajduje się na 165 stronie mniej więcej od dwóch trzecich.

sobota, 26 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty szósty.

piątek.

rano po pożegnaniu rysunek. przedostatni. zaczynamy się powoli żegnać.

rzucona przez Z propozycja przyjęta z chęcią, zatem po wieczornej wizycie na lodach i arbuzie z elmerkiem wyruszyłem w stronę kany. przedtem jednak, jeszcze w domu szykowanie grafiki do dwunastej imprezy.

koncert może nie w moim klimacie, ale to miejsce, ci ludzie coraz bardziej zaczynają mi przypadać do gustu. hormonowy odwyk się przyda, poza tym to jest bardzo ciekawy (z grubsza teatralny, ale nie tylko) klimat.

poznałem więc w krótkiej rozmowie Ryszarda Słowickiego. we wtorek na dzień przed imprezą ma koncert w willi lentza, więc chętnie się wybiorę.

kiedy doszła do nas O, padły za sprawą pewnego telefonu grubsze, życiowe tematy. życiowe, ale o sytuacjach rzadko spotykanych. pogranicze miłości i namiętności, wymiana doświadczeń własnych i cudzych, ale bez większych rezultatów.

temat został potem przerwany bardziej przyziemnymi sprawami: trochę biznesów, garść obustronnych propozycji i szatański plan wkrętu! cha!

(...) muszę tam pójść i się przekonać (...)

po drodze do domu frytki, w domu podsłuchany na majspejsie rysiek, i lulu.

a. no i jeszcze w ciągu dnia ten telefon z potrójnym "cieść", które okazało się być zmową jajników. ech, te kobiety ;)

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty piąty.

czwartek.

wieczorem impreza, więc bieganie po jakieś drobne zakupy, prezent itd.

kulinarnych wygibasów ostatnio brak. tego dnia akurat z tego co pamiętam - ruskie z wora.

wieczór skończył się szybko. jak rzadko kiedy...

no ale imprezka słuszna. było rzucanie worków z wodą z siódmego piętra i były prażynki. a za drinki w złotych, takzwanych "madziowych" proporcjach, za drugim razem podziękuje.

aaa wiem! w środę wieczorem byliśmy z K i B na ogłoszeniu wyników konkursu na podzamcze. projekty niezłe, niestety B nie udało się chapnąć nagrody, ani wyróżnienia, ale myślę, że i tak chłopak będzie miał dobry start. zdolny-niedoceniony - tak bym to określił.

przed wyjściem z wystawy umówiliśmy się właśnie na czwartek na ogarnięcie szóstki. toteż z rana uderzyłem w stronę uczelni, gdzie pozgarnialiśmy swoje graty, usiedliśmy przy zamkniętych drzwiach, wydoiliśmy po noteckim ciemnym i ruszyliśmy z burzą mózgów z której urodziły się między innymi chuj i czad (whatever, nie pytać...)

sytuacja z projektem w każdym razie zaczyna się klarować i mocno rozwijać :)

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty czwarty.

środa.

tyle wiem, że rano z dziewczynami walczyliśmy z rysunkami. w poniedziałek egzaminy więc działamy na przyspieszonych obrotach.

aaaa już wiem! we wtorek odbyła się pożegnalna rozmowa w rockerze. pamiętam, bo w środę dzwoniłem do kuby, dj'a który ma grać na "nowym" ART Party w alterku. dogadałem to i owo i myślę, że impreza się jakoś uda :)

poza tym dogrywanie szczegółów ze spływem, który już trzeciego lipca, no i wiadomo, trochę pracy włożonej we własne projekty, jakieś wzmianki o poprawkach na pleciudze. znów się zaczyna dziać. zresztą problemy to stworzenia żyjące w stadach, więc albo nic, albo kocioł.

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty trzeci.

wtorek.

o 17 korekta, zatem działałem z pracą. no i wyszło tylko na to, że dołożyłem kolejną pozycję do listy rzeczy z mianem "nie robić".

no i poza tym z tego dnia niewiele pamiętam. czas chyba wrócić do systematycznego codziennego pisania, bo już tygodnia całego sobie tak szybko nie przypominam.

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty drugi.

poniedziałek.

pierwszy wolny od dłuższego czasu.

niedzielny koncert Welsha jednak się nie zmarnował. przekazałem wszelkie możliwe informacje K i udało jej się wejść. co mnie zdziwiło najbardziej to zaangażowanie samego organizatora. krótko wyjaśnię - napisał tuż po koncercie maila, czy wszystko było ok, bo mogłem mieć problemy z dostaniem się na koncert. wybadałem sytuację telefonicznie z K, okazało się, że fakt faktem coś tam nie było dogadane, ale że ostatecznie wszystko odbyło się bezproblemowo. rano odpowiedziałem na maila, po czym dzwoni telefon. w rozmowie ponowne przeprosiny i nieopisane szczęście, jakby gościu wygrał milion, a po prostu dowiedział się, że wszystko poszło w miarę gładko i że nie mam broń Boże żadnych pretensji.

także zabawnie.

nadal biorę udział w konkursach i zobaczymy co z tym dalej. największą nadzieję pokładam w kodach z wifonków.

poza tym rzeźnia z piastem. model powoli ale sukcesywnie do przodu, jakoś to już nawet nieźle wygląda, ale nie powiem, żeby to był jakiś lajt.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty pierwszy.

wesele dobiegało końca. wraz z paroma jeszcze osobami poprosiliśmy o wcześniejszą podwózkę busem do hotelu, do którego była niekrótka droga.

już na miejscu ogarnięta służbowa dwójka numer 123.

...

rano dość rześcy. po prysznicu to już w ogóle tylko wracać na imprezę i dalej tańcować. tak się przynajmniej wydawało.

póki czekaliśmy na transport z powrotem do zamku obejrzeliśmy w tiwi kaczki, cejrowskiego, potem makłowicza. dzień zapowiadał się doskonale zważywszy na humory i niebo bez chmurki.

kiedy już dotarliśmy na zamek, nie było tak wesoło. okazało się, że poranny czil, to była tylko chwila. jeszcze zanim otwarte zostały sale z nakrytymi do obiadu stołami wszyscy odczuliśmy senność i ogólne zmęczenie. nawet po śniadaniu, które nas dosłownie zwaliło z nóg, kiedy każdy o tym bliżej zaczął myśleć - na zamku, wszystkiego do wyboru, do koloru -wędliny, warzywka, smalczyk, kawa, herbata, do tego herbatniczki. brakowało tylko odstającego małego palca trzymając filiżankę.

także śniadanie, obiad, potem taras, plenerek, a koniec imprezy w całości spędzony na dziedzińcu zamku w towarzystwie dymu grilla, piwka i zapachów różnego rodzaju mięs.

pełen wypas, rzadko kiedy człowiekowi zdarza się taka biesiada.

busa znów doczekaliśmy wcześniej, więc dobrze się stało, bo lokale wyborcze czynne były tylko do dwudziestej. ja w swoim pojawiłem się dosłownie za piętnaście.

postawiłem krzyżyk, wpadłem pochwalić się weselem i pojechałem w końcu zrzucić garniak.

wieczorem już tylko spacerek na dobitkę i sen.

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty.

sobota.

rano rysunek. już niemal o nim zapomniałem, nie dość, że w czwartek mieliśmy dodatkowe spotkanie, to jeszcze ta moja ciągła niedyspozycja w kwestii określania jaki dziś dzień.

rysunek przeplatany mocno z projektem. dziewczęta się nie wykazały toteż nie byłem specjalnie miły. trzeba było trochę posmecić i pomarudzić, bo chyba ja czuję bardziej ich egzamin niż same zainteresowane.

po rysunku szykowanko do wyjścia na ślub.

spakowani, ubrani, pachnący, żadni tańców i kotleta wyruszyliśmy.

cywilny na zamku, potem busem do Pęzina. impreza na zamku, wokół piękny ogród, zajebista pogoda, świetne towarzystwo, doskonała organizacja. niczego nie brakowało, nie trzeba było o nic prosić, nie zdążyłem pomyśleć, że jestem głodny, bo ciągle było coś ciepłego na stole. wódka, soki, woda, kawa, ciastka, wszystko w ilościach przekraczających wymagania nawet najbardziej wybrednych. na parkiecie szaleństwo, zresztą wesele podwójne - na raz hajtały się dwie siostry, także była masa osób - w końcu to trzy rodziny.

i tak wesele trwało i trwało...

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty dziewiąty.

piątek. tu już moja pamięć sięga trochę bardziej sprawnie.

po pierwsze nie dość, że po raz pierwszy w życiu wygrałem cokolwiek w konkursie, to wygrałem w dwóch konkursach.

po pierwsze książka czarna lista marininej. po drugie podwójna wejściówka na koncert HEAD'a (Brian Welsh) na niedzielę w warszawce. biorąc pod uwagę sobotnio-niedzielne balowanie na weselu i poprawinach - opcja koncertu odpadła szybko po tym jak w ogóle się dowiedziałem o wygranej.

tak więc - kto nie gra, ten nie wygrywa, lub te, jak kto woli - się gra, się ma. nigdy w to nie wierzyłem, teraz zaczynam. bo hm... szczęście to nie przypadek, tylko rachunek prawdopodobieństwa. a że zaliczyłem przez ostatnie dwa tygodnie kilkanaście konkursów - coś trzeba było w końcu ustrzelić.

poza tym dzień z bólem głowy i brakiem humoru. rano akcja ze spółdzielnią, gdzie odezwały się w głowie zapomniane już niemal obrazki z Prezesem, Inspektorem, Kierowniczką itd.

a no i trzeba było załatwić koszulę i krawat na weselicho, także nie obeszło się bez kerfura.

ten weekend zapowiadał się nietypowo - bez wizyty w hormonie.

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty ósmy.

dzień z którego pamiętam jedno najbardziej - pulpety...

czteroosobowy obiad dla dwóch osób.

wieczorem w gościach przy serniczku :) do domu spacerkiem.

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty siódmy.

środa.

ciągle brak weny w kwestii dyplomu, ale coraz więcej postępów przy tajnym projekcie. poza tym c.o.d.

przeszedłem grę pozostając nieco zaskoczonym napisami końcowymi. ostatnia gra z jaką miałem przyjemność spędzić czas to było need for speed underground, ale to było jeszcze w liceum, wcześniej była tylko fifa 98 na starym jak świat notebooku California Access - 64mb ramu, procesor 133 MHz, dysk 2GB, stacja dyskietek wymienna na napęd CD, rozdzielczość ekranu 800*600. ogółem rzeźnicki sprzęt, na którym swego czasu uskuteczniałem pisanie stron w notatniku.

coraz więcej planów na wakacje. zarobkowych.

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty szósty.

po tygodniu, ale spróbuję coś skleić...

wtorek. ostatnie seminarium. uczelnia w moim życiu na prawdę dobiega końca...

projekt już w powijakach, sporo do zrobienia, ale perspektywy są na prawdę obiecujące.

po uczelni odwiedziny B, zgrywanie ton dabstepu, kulki, si-oł-di.

cod pochłonął mnie przez cały wieczór. zamykając oczy podczas układania się do snu widziałem tylko terrorystów, partyzantów, czołgi i helikoptery. ogółem rzecz biorąc - wciągające.

wtorek, 15 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty piąty.

poniedziałek. uf. ostatnia.

jeden z ostatnich wpisów w moim życiu. no przynajmniej na tych studiach.

żal dupę ściska nieco, co widać choćby po tym, że wpisy trwały może 20 minut, a spędziliśmy na uczelni ze dwie godziny. najmniej.

z rańca jeszcze zgarnąłem podpis od drP.

na obiad jakiś makaron z jakimś sosem, wieczorem piwnica kany z Z i G.

yy. ostatnio chyba marnuję czas.

choć nie! z B wpadliśmy na super pomysł w trakcie wojażu rowerowego. projekt wieczorem został zapoczęty.

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty czwarty.

niedziela.

star łors i kulki. dużo kulek. gry z kulkami są zajebiaszcze. kulki kulki kulki!

pizza zamiast obiadu i zakupów (bo kulki są zajebiaszcze), potem spacer, lody z maka, tkacka, zamek, wały, dyskusja o starym mieście i powrót (bo kulki!!! YEAH!)



a. no i żelazko odziedziczyłem. można powiedzieć.

i pamiętajcie. wszyscy. nigdy, przenigdy, pod żadnym pozorem nie wchodźcie TU.

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty trzeci.

sobota. kac. przeogromny. nawet jeśli również moralny, to mocno przyćmiony tym pohormonowym.

Z na zajęciach sama, ja odleżywałem. długo. cały dzień wycięty z życia, dopiero wieczorem udało się zrobić coś pożytecznego, aby zapamiętać sobotę.

fajerwerki. hm. czekania sporo, a wątpliwej przyjemności 5 minut, tudzież zamiennie - czas na spożycie nieco zimnego hotdoga.

poza tym wcześniej od dawna upragniona wata cukrowa. łyżka cukru za 5 złotych, i jak to pisał Byrecki w Chrzcie - z tego wszystkiego chyba patyczek najdroższy. no ale różowa, słodka, źle ukręcona, także klimat jak za dawnych lat.

i wszystko. wieczorem ból głowy ustał.

aaaaa! no i zdążyliśmy na możdżera. gdyby nie strefa V.I.P. to może nawet można by było tego słuchać, a tak - połowa Wałów zastawiona... pustymi krzesłami :/

ps. ketonal miesza w głowie.

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty drugi.

yyy czarna dziura, a to przecież ledwo kilka dni przerwy.

wieczór ogólnie z hey'em i hormonem i desperadosem mieszanym na zmianę z ginem z tonic'iem. akcja z A, poza tym cały dzień raczej ubogi...

piątek, 11 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty pierwszy.

że co to za dzień? a. czwartek. powtórzę się zapewne - tracę orientację w czasie. teraz w ogóle jakieś sesje itp, niby jestem studentem a mam mówiąc najogólniej wywalone, bo sesja mnie w tym roku nie dotyczy.

w dodatku wszystkie te dni zlewają się w jeden, dzięki czemu bardzo niesprawnie przypominam sobie choćby takie drobne szczegóły jak - gdzie spałem i co jadłem.

do bardziej ciekawych fragmentów czwartku na pewno należy zaliczyć wieczorny wernisaż wystawy w galerii FORMa na żołnierskiej. sporo znajomych, upalnie, gorąco, aż huczało, kiedy wszyscy ruchem jednostajnym wachlowali się całkiem ciekawie spreparowanymi folderami o niespotykanie dużym gabarycie.

jechałem tam czytając wielki chrzest, jak zwykle, poza tym będąc niemal wyłącznie na drożdżówce zjedzonej tuż przed przycupnięciem na przystanku. tam tez było wesoło. stoję sobie grzecznie czekając na przyjazd siódemki i wtem, człowiek z koszem truskawek podchodzi do mnie, myślę - zagada, czy nie chcę kupić zapewne - a kupiłbym chętnie bo z nieba żar, mimo deszczu. podchodzi i takimi słowami do mnie: a pan ile dziś piw wypił?...

konsternacja.

żadnego. po namyśle - jeszcze.
a ja już trzy. w taki upał jedno można wypić, lepiej się człowiekowi roki, ale nie więcej.

jak widać pan truskawkowy urządza samosądy i głośno mówi o swoich błędach.

no i tak pisząc już w tematach jedzeniowych przypomina mi się, że rano była chałka. z twarożkiem, ale reszta szczegółów jest nadal mglista.

idąc dalej - w godzinach popołudniowych telefon, numer nieznany. przedstawia się, ku memu zdziwieniu - kurator wspomnianej galerii, zapraszając mnie na wernisaż, napominając jednocześnie, że chętnie porozmawia o ewentualnej współpracy, o której kiedyś sam do niego pisałem.

jest odzew, jest pozytywnie, Rubinowicz zawsze, pamiętając choćby z zajęć, był do wszystkiego dobrze przygotowany, skrupulatny i nic właściwie nie wymyka mu się spod kontroli, co być może wpłynie na moje dość chaotyczne ruchy przy organizowaniu czegokolwiek. tak, działam zdecydowanie zbyt spontanicznie.

że pojechałem na wystawę z półgodzinną rezerwą, tośmy sobie z panem Pawłem porozmawiali kulturalnie o tym i owym, jak by to mogło wyglądać i jakie są główne punkty problemowe przy czymś takim. kilka luźnych pomysłów i... czas zaczynać wernisaż.

wśród wachlarzy mnóstwo słów. na początku jak zawsze lista płac, potem sporo na temat starówki, nie tylko szczecińskiej.

po wszystkich wspaniałych słowach, które padły - rozmowy nieformalne przy winie i ciasteczkach. można śmiało powiedzieć, że przy moim głodzie spożyłem tego dość sporo. i ciasteczek i wina. zebrałoby się pewnie na butelkę, bo humorek po wystawie był dziarski.

zdrowie organizatorów!

no ale na tym nie koniec. razem z R zajumaliśmy (nie ma się w sumie czym chwaliś, ale takie fakty, a to jest było nie było dziennik) jedną z butelek, zresztą otwartą jak wszystkie inne, tyle, że jeszcze w miarę pełną i... pojechaliśmy. tramwajem.

jechałem siódemką z wizją domówki, a;e niestety musiałem się w końcu rozstać z tym zacnym planem. postanowiliśmy z K spożyć własnoręczne, ziemniakowe, super-naturalne frytki.

i udało się, ale gorąc akademika i gorąc tłuszczu z patelni niestety załatwił nam niezłego zgona, więc nagotowaliśmy wody, wystawiliśmy kubki na parapet... i oby się szybko studziła, bo chętnie bym się jeszcze napił przed spaniem.

czwartek, 10 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty.

właściwie nic ciekawego.

obiadek typowo letni, lenistwo też.

środa, 9 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty dziewiąty.

no i jak pomyśleli, tak zrobili. pobudka o 7:00, 7:30 pod żabką, małe poranne zakupy z bonusowymi czterema litrami soku kryjącego niedoszłe bilety na opener.

czyhanie na pełną godzinę, a w międzyczasie produkowanie prezentacji z materiałów skompletowanych już 3 miesiące temu. poranek snuł się do wpół do pierwszej dość wolno, dając mi spokojnie zakończyć pracę.

na uczelni prezentacja wypaliła znakomicie. mowa na żywca okazała się o wiele bardziej płynna niż takie układanie sobie wszystkiego w głowie. potem tylko się człowiek blokuje, bo zapomniał jakie słowo jest następne, a tak, poszło gładko i spontanicznie.

w tramwajach znów chrzest dający odpocząć od wszechobecnego ostatnio słońca.

popołudnie już bardzo na luzie praktycznie do samej nocy. ponownie kładłem się spać w towarzystwie lektury kryjącej w sobie tyle powagi co i humoru.

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty ósmy.

poniedziałek. tak zwany przedwtorek.

dzień na tyle dramatyczny, że mając na uwadze początek tygodnia rozpoczynany durnym wykładem - na prawdę ciężko jest się zmusić do podniesienia dupy z wyra.

Wielki Chrzest Ziemi w tramwaju. na wykładzie. znów w tramwaju. nawet wieczorem, zamiast wycia komputera - książka.

wykład na zasadzie copy-paste. as ma taką swoją manierę, że nie ważne, jak się nazywa przedmiot - on ma zawsze do powiedzenia to samo. do powiedzenia... bardziej w sumie to wszystko wygląda na narzekanie starego, zmęczonego życiem i uczelnią pryka. po raz enty zatem snuł opowieści i pieprzył głupoty.

po dwunastej zasadniczo nic ciekawego.

gdzieś tam w międzyczasie botwinka, która zdecydowanie przerosła moje przewidywania względem problemów jakie mogą się snuć w temacie robienia zupy w ogóle jakiejkolwiek.

dzień mówiąc najogólniej może nie nudny, ale dość przeciętny.

najciekawsza z tego wszystkiego była wzmianka o kartonie soku wartym cztery stówki. ten fakt ustawił właściwie połowę dnia następnego.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty siódmy.

kremy na oparzenia, schodząca miejscami skóra. tak właśnie z zimy zrobiła się jesień, a po niej, w mgnieniu oka - lato. na środę prognozowane 33 stopnie, czyli ogółem pogoda szaleje przed wyborami, które już dwudziestego.

niedziela to kontynuacja mojej kulinarnej manii. tym razem placki ziemniaczane w ilości odpowiedniej na syty obiad i kolację dla dwóch osób. zaznaczam, że nadal studentów.

także, że tak powiem, dobrze się dzieje, no, przynajmniej w kuchni.

finansowo na krawędzi, ale jakieś tam bliższe perspektywy są, toteż przeżyję. po prostu czas znów na jakąś chwilę odstawić imprezy i będzie okej.

ogólnie łikend dość mocno wypoczynkowy, zatem teraz zabieram się do bardziej wytężonej pracy. czeka dyplom, czeka podanie o wrzesień, czeka jedna, czy dwie - strony internetowe. poza tym klaruje mi się w głowie obraz nowej, przeprojektowanej ART Party. zaczyna to w końcu jakoś konkretnie wyglądać.

parę drobnych czynności już w niedzielę wykonałem. wieczór jednak był filmowy. kładąc się spać miałem w perspektywie jakieś 7-8 godzin odliczania do wycia budzika. w końcu rano wykład, ale przygotowałem się i na to. na stoliku prócz portfela, kluczy i telefonu położyłem książkę Byreckiego. Wielki Chrzest Ziemi zapewne uratuje mnie od marnowania czasu jakim jest siedzenie w 124 na piątym roku architektury, tym bardziej, że jestem coraz bardziej ciekawy jakie treści będzie niosła w dalszych rozdziałach ta książka.

---

zastanawiam się nad tą nową formą notatek. opowiadanie tego co działo się wyłącznie w ramach wczorajszego dnia. opowiadanie o samym sobie w czasie przeszłym podczas gdy pewne fakty już się zdezaktualizowały. wygrzebywanie z głowy swoich odczuć po tym, kiedy pewne rzeczy już są mi znane, kiedy akcja potoczyła się już dalej.

jak choćby z tą książką, którą wczoraj wyłącznie postanowiłem zabrać na wykład, a dziś pisząc o tym mam ją już pchniętą o kilka rozdziałów dalej.

trzeba na prawdę stanąć obok ja-z-wczoraj, jak ktoś obcy, jak ja-z-dzisiaj, żeby napisać jestem coraz bardziej ciekawy jakie treści będzie niosła w dalszych rozdziałach ta książka po tym, kiedy już wiem, jakie to treści.

niedziela, 6 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty szósty.

poranek nie byłby taki ciężki gdyby nie pieczenie skóry. za dużo słońca. za mało czytania ze zrozumieniem.

sobotni rysunek tym razem plenerowo. wnętrze el-o-jeden.

ołówki, węgiel, papier, deski, drożdżówka z jogurtem pitnym i pogaduchy na każdy temat. ogółem standard.

reszta dnia to chwila rozkminy przy zmianach w ART Party, potem wspólne szykowanie obiadu. tym razem nauczyłem się robić ziemniaczki puree, a przy smażeniu deserowych naleśników odkryłem przyjemność, jaką jest przerzucanie ich na drugą stronę wyłącznie za pomocą patelni i prawicy.

cała reszta dnia to dogorywanie w pozycji horyzontalnej.

i tyla.

sobota, 5 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty piąty.

[...]

0 szóstej się wstać nie da. no przynajmniej nie bez dodatkowych kilku minut pod kołdrą.

na szczęście wszystko się udało. poranny, świeży chlebek u graczyka, małe zakupy w żabce, szybkie szykowanie kanapek i termosu i o godzinie ósmej byliśmy na dworcu.

piękna pogoda, z nadzieją, że może da się wysiedzieć na plaży, na której bankowo niemal, tak zakładaliśmy, bedzie wiao i pizgao.

robiło się coraz cieplej, pociąg dojechał na miejsce o dziesiątej. bilety tanie jak barszcz, ledwo ósemka za studencki. na dworcu powitał wszystkich właściciel pobliskiego pensjonatu, zapraszając do wolnych pokoi. z ciekawości wdałem się w gadkę, ale zrezygnowaliśmy.

do plaży kawałek, ale gdy się tam pojawiliśmy, okazało się, że było lepiej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. pełne słońce, lekka bryza. ogólnie ciepełko z klimatyzacją, więc lepiej być nie mogło.

później było tylko lepiej. pomijając może fakt złego kremu i spania jakie nas dorwało w najgorszych godzinach (11-13).

leżenie, trochę spaceru, jakieś lody, znów leżenie, znów spacer, molo. lenistwo. niemal zawodowe.

świat mały to i znajomych spotkaliśmy.

spieczeni jak buraki wróciliśmy do szczecina, mając za sobą dzień, o którym się nie da prawie nic opowiedzieć. i tak właśnie miało być. relaks.

teraz co prawda pozostanie pamiątka w postaci kilku dni smarowania kremami, ale wart było. poza tym jest też inna pamiątka. mi zostało z niej plastikowe jajo, K z kolei otrzymała nie byle jaki pierścionek.

kończąc cytatem z krótkiej wymiany zdań wyjaśnię szybko jaki:

A: zaręczynowy?
K: nie, za zeta.

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty czwarty.

no. tego. działo się. zresztą poprzednia notatka o wszystkim niemal opowiada. przynajmniej z tego dnia. 154 w każdym razie zakończony hormonem - dosłownie półgodzinnym, bo, jak pisałem, rano pobudka o okrutnej godzinie.

[...]

czwartek, 3 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty trzeci.

znów o jedną notatkę za późno. paradoks - blogowanie stało w pewnym momencie tak oczywiste, że w tej chwili nie problem o tym zapomnieć.

153 to był jeden z tych dni, które z trudnościami sobie przypominam, bo właściwie poza paroma szczegółami bywają one przeciętne. jakaś drzemka, ze względu na ciągnąca się od paru dni tragiczną pogodę, dokończony film. sin city. produkcja porównywalna w swojej teatralności z "300", tyle że w sin city udało się osiągnąć efekty specyficzne dla rysunku komiksu. niesamowite przelanie ostrej, czarno-białej grafiki rysunków na taśmę filmową. doskonałe oświetlenie, efekty specjalne, domalówki. wszystko godne podziwu, jeśli nie dla samego filmu to dla techniki, pod względem której film jest wyjątkowy.

no i to wszędobylskie wycinanie, urywanie, strzelanie, czy też, przy tym wszystkim dość banalne, kopanie po jajach. no ale taka specyfika obrazkowych historii.

wieczorem dokończona praca nad stroną dla przyjaciela. wstępne szkice, szablon z którym można śmiało wystartować. i iskierka. wczułem się w projekt i chcę jeszcze. wpadłem w pozytywny klimat tworzenia, którego już od dawna nie udawało mi się dostrzec. tęskniłem za tym, za weną i werwą do działania. no! w końcu!

wieczorem napoczęty kolejny film jednak niestety... się usnęło. rosyjska produkcja, ale ogląda się jak holiłódzką akcję.

rano przedstawienie projektu, krótka gadka o pewnej kwestii rozwojowej, przyjęta propozycja z lepszą wizją współpracy. sporo czasu w kuchni, gdzie prócz krojenia zdarza mi się coraz częściej mieszać w garach i pichcić od zera, co cieszy chyba nie tylko mnie ;)

dzisiejsze (154) wszechobecne słońce wyrzuciło nas z domu na spacer wokół głębokiego. dwadzieścia siedem stopni w słońcu, chłodny wiatr, w ogóle jakaś taka letnia atmosfera. stąd niemal spontaniczna decyzja o wyjeździe nad morze. oby z pogodą nie było niespodzianek.

zatem jutro pobudka o 06:00.

wtorek, 1 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty drugi.

to był prawdziwy dzień dziecka. dla mnie osobiście wyjątkowy.

ps. pyszne babeczki :)

"nowy rok" dzień sto pięćdziesiąty pierwszy.

pogoda ostatnio sprzyja drzemkom.

nie mogę momentami patrzeć jak świat wokół mnie, ten zupełnie osobisty, składający się z zaledwie kilku miejsc i paru osób, zaczyna gnić. tracę cierpliwość, uciekam w miejsca odosobnienia. mówię. zacząłem mówić głośno o tym co myślę, jakie są moje uczucia i czasem czuję jakby ktoś na siłę próbował tuszować sytuacje do których dochodzi na moich oczach, jakby ktoś bez słów próbował powiedzieć, że to zło konieczne. a mi jest zwyczajnie przykro.

jeśli to jest olewanie - zazdroszczę mocnych nerwów, a raczej dystansu. ale jeśli to przyzwyczajenie, odgórna zgoda na ten stan rzeczy, to przestaję to rozumieć. tym bardziej, że jakiś czas temu, prezentowane wartości były zupełnie przeciwne, lepsze. owszem, trudniejsze, ale dlatego, że dobre.

kiedyś ktoś mądry powiedział mi, że zło jest prostsze, łatwiejsze do przyjęcia, wygodniejsze, ale też bardzo ograniczone. złe czyny można nazwać, sklasfikować, podczas gdy rzeczy dobre są ponad podziałami. mówiąc wprost - dobrym jest wszystko to, co nie jest złe. to niby oczywiste, ale do tego trzeba dojść po swojemu, bo zasadniczo nie da się inaczej tego określić jak tylko za pomocą negatywu. to jak orzeł i reszka, tyle że tylko zło jest tu definiowalne.

obiecałem coś i trzymam się tego, mimo że chętnie napisałbym o pewnych rzeczach zupełnie wprost, bez filozoficznego haszowania treści.

mimo wszystko wieczór udany, poranek podobnie. teraz siedząc na uczelni, czekając na korektę u dr P wpatruję się w nabazgrolony pomysł. w portfelu dwa złote, w żołądku pusto.

z dziennika - pierwsze wieści na temat czwartego szpaka.

152. miłego popołudnia.