dzień na tyle dramatyczny, że mając na uwadze początek tygodnia rozpoczynany durnym wykładem - na prawdę ciężko jest się zmusić do podniesienia dupy z wyra.
Wielki Chrzest Ziemi w tramwaju. na wykładzie. znów w tramwaju. nawet wieczorem, zamiast wycia komputera - książka.
wykład na zasadzie copy-paste. as ma taką swoją manierę, że nie ważne, jak się nazywa przedmiot - on ma zawsze do powiedzenia to samo. do powiedzenia... bardziej w sumie to wszystko wygląda na narzekanie starego, zmęczonego życiem i uczelnią pryka. po raz enty zatem snuł opowieści i pieprzył głupoty.
po dwunastej zasadniczo nic ciekawego.
gdzieś tam w międzyczasie botwinka, która zdecydowanie przerosła moje przewidywania względem problemów jakie mogą się snuć w temacie robienia zupy w ogóle jakiejkolwiek.
dzień mówiąc najogólniej może nie nudny, ale dość przeciętny.
najciekawsza z tego wszystkiego była wzmianka o kartonie soku wartym cztery stówki. ten fakt ustawił właściwie połowę dnia następnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz