piątek, 11 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto sześćdziesiąty pierwszy.

że co to za dzień? a. czwartek. powtórzę się zapewne - tracę orientację w czasie. teraz w ogóle jakieś sesje itp, niby jestem studentem a mam mówiąc najogólniej wywalone, bo sesja mnie w tym roku nie dotyczy.

w dodatku wszystkie te dni zlewają się w jeden, dzięki czemu bardzo niesprawnie przypominam sobie choćby takie drobne szczegóły jak - gdzie spałem i co jadłem.

do bardziej ciekawych fragmentów czwartku na pewno należy zaliczyć wieczorny wernisaż wystawy w galerii FORMa na żołnierskiej. sporo znajomych, upalnie, gorąco, aż huczało, kiedy wszyscy ruchem jednostajnym wachlowali się całkiem ciekawie spreparowanymi folderami o niespotykanie dużym gabarycie.

jechałem tam czytając wielki chrzest, jak zwykle, poza tym będąc niemal wyłącznie na drożdżówce zjedzonej tuż przed przycupnięciem na przystanku. tam tez było wesoło. stoję sobie grzecznie czekając na przyjazd siódemki i wtem, człowiek z koszem truskawek podchodzi do mnie, myślę - zagada, czy nie chcę kupić zapewne - a kupiłbym chętnie bo z nieba żar, mimo deszczu. podchodzi i takimi słowami do mnie: a pan ile dziś piw wypił?...

konsternacja.

żadnego. po namyśle - jeszcze.
a ja już trzy. w taki upał jedno można wypić, lepiej się człowiekowi roki, ale nie więcej.

jak widać pan truskawkowy urządza samosądy i głośno mówi o swoich błędach.

no i tak pisząc już w tematach jedzeniowych przypomina mi się, że rano była chałka. z twarożkiem, ale reszta szczegółów jest nadal mglista.

idąc dalej - w godzinach popołudniowych telefon, numer nieznany. przedstawia się, ku memu zdziwieniu - kurator wspomnianej galerii, zapraszając mnie na wernisaż, napominając jednocześnie, że chętnie porozmawia o ewentualnej współpracy, o której kiedyś sam do niego pisałem.

jest odzew, jest pozytywnie, Rubinowicz zawsze, pamiętając choćby z zajęć, był do wszystkiego dobrze przygotowany, skrupulatny i nic właściwie nie wymyka mu się spod kontroli, co być może wpłynie na moje dość chaotyczne ruchy przy organizowaniu czegokolwiek. tak, działam zdecydowanie zbyt spontanicznie.

że pojechałem na wystawę z półgodzinną rezerwą, tośmy sobie z panem Pawłem porozmawiali kulturalnie o tym i owym, jak by to mogło wyglądać i jakie są główne punkty problemowe przy czymś takim. kilka luźnych pomysłów i... czas zaczynać wernisaż.

wśród wachlarzy mnóstwo słów. na początku jak zawsze lista płac, potem sporo na temat starówki, nie tylko szczecińskiej.

po wszystkich wspaniałych słowach, które padły - rozmowy nieformalne przy winie i ciasteczkach. można śmiało powiedzieć, że przy moim głodzie spożyłem tego dość sporo. i ciasteczek i wina. zebrałoby się pewnie na butelkę, bo humorek po wystawie był dziarski.

zdrowie organizatorów!

no ale na tym nie koniec. razem z R zajumaliśmy (nie ma się w sumie czym chwaliś, ale takie fakty, a to jest było nie było dziennik) jedną z butelek, zresztą otwartą jak wszystkie inne, tyle, że jeszcze w miarę pełną i... pojechaliśmy. tramwajem.

jechałem siódemką z wizją domówki, a;e niestety musiałem się w końcu rozstać z tym zacnym planem. postanowiliśmy z K spożyć własnoręczne, ziemniakowe, super-naturalne frytki.

i udało się, ale gorąc akademika i gorąc tłuszczu z patelni niestety załatwił nam niezłego zgona, więc nagotowaliśmy wody, wystawiliśmy kubki na parapet... i oby się szybko studziła, bo chętnie bym się jeszcze napił przed spaniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz