poniedziałek, 21 czerwca 2010

"nowy rok" dzień sto siedemdziesiąty pierwszy.

wesele dobiegało końca. wraz z paroma jeszcze osobami poprosiliśmy o wcześniejszą podwózkę busem do hotelu, do którego była niekrótka droga.

już na miejscu ogarnięta służbowa dwójka numer 123.

...

rano dość rześcy. po prysznicu to już w ogóle tylko wracać na imprezę i dalej tańcować. tak się przynajmniej wydawało.

póki czekaliśmy na transport z powrotem do zamku obejrzeliśmy w tiwi kaczki, cejrowskiego, potem makłowicza. dzień zapowiadał się doskonale zważywszy na humory i niebo bez chmurki.

kiedy już dotarliśmy na zamek, nie było tak wesoło. okazało się, że poranny czil, to była tylko chwila. jeszcze zanim otwarte zostały sale z nakrytymi do obiadu stołami wszyscy odczuliśmy senność i ogólne zmęczenie. nawet po śniadaniu, które nas dosłownie zwaliło z nóg, kiedy każdy o tym bliżej zaczął myśleć - na zamku, wszystkiego do wyboru, do koloru -wędliny, warzywka, smalczyk, kawa, herbata, do tego herbatniczki. brakowało tylko odstającego małego palca trzymając filiżankę.

także śniadanie, obiad, potem taras, plenerek, a koniec imprezy w całości spędzony na dziedzińcu zamku w towarzystwie dymu grilla, piwka i zapachów różnego rodzaju mięs.

pełen wypas, rzadko kiedy człowiekowi zdarza się taka biesiada.

busa znów doczekaliśmy wcześniej, więc dobrze się stało, bo lokale wyborcze czynne były tylko do dwudziestej. ja w swoim pojawiłem się dosłownie za piętnaście.

postawiłem krzyżyk, wpadłem pochwalić się weselem i pojechałem w końcu zrzucić garniak.

wieczorem już tylko spacerek na dobitkę i sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz