środa, 31 marca 2010

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty dziewiąty.

tak na prawdę to już jesteśmy w drugiej połowie 90tego, ale wczoraj się NIE DAO...

po kolei. 88 skończył się trochę lepiej, niż myślałem, że się skończy. zasługa odwiedzin.

89. o drugiej w nocy znów obudziłem się leżąc na dywanie. poranna pobudka już całkiem miła i tym razem wyjątkowo, grubo po siódmej. jakieś śniadanie i inne pierdy i że tak powiem "czas start" - zarówno dla plakatu na targi pracy, jak i przygotowanie imprezy w rockerze.

ciśnienie. coraz wyższe z godziny na godzinę. 3 wersje plakatu, potem szarpanie się z myślami dot. tego, co mam przygotować na wieczór. ostatecznie wyrwali mnie z tego umysłowego zgiełku K i M. zgiełk pozostał, tyle że tym razem był już to zgiełk przemieszczania się. najpierw zakupy - balony "parówki" i pompka. przekroczenie budżetu o jakieś 15 zł. potem zakupy w realu - kolejne złotówki ponad budżet imprezowy, ale z dobrym nastawieniem. szybki obiad i cmokając swojego smoczka, pompując balony i modelując z nich niestworzone kształty, udaliśmy się do 13 muz na koncert. ponad godzina klasycznej muzyki na żywo - rewelacja i uspokojenie. po koncercie rozmowa z R i kolejne 2 miejsca - zostawić samochód pod blokiem M i T, potem chwila czekania i wyruszyliśmy do F opijać jego i jego siostry urodziny. pół godziny imprezy i już trzeba się było zmywać. rocker czeka. a tam... wyjątkowo dużo ludzi o wyjątkowo wczesnej jak na ART Party porze.

sama impreza. cóż. sporo by opowiadać. nadmuchanych 100 balonów, rozdawanie przypinek, naklejek, koncert, konkursy z gerberkami, ciastkami i przebraniami. słowem - działo się!

po tym, jak już nic nie zostało, kiedy wyczerpaliśmy około 02:00 zapasy pomysłów na ten wieczór, mogłem ze spokojnym sumieniem opuścić lokal wciąż jeszcze pełny ludzi i udać się do domu na spoczynek. spoczynek, ponieważ rano czekało już zlecenie...

90. rano.

obudziłem się przed siódmą. bosko... śpię dalej. budzik zadzwonił o ósmej. bosko... śpię dalej. w końcu sie wygrzebałem. praca rozpoczęta o 10:00, nie skośczona aż do teraz. ciągle nowe poprawki i sterta informacji, których jakoś nie mogę ogarnąć tak, żeby klient był zadowolony. niby jest ok, ale jak wiadomo, klient wie lepiej i klient nasz pan.

uf. i dotarłem do momentu obecnego, zatem reszta wieczorem. przynajmniej tak powinno być. o.

poniedziałek, 29 marca 2010

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty ósmy.

najpierw 87.

pobudka o 7:02. budzik biologiczny automatycznie przestawiony na porę letnią mnie przeraża po raz kolejny. potem jakieś guzdranie się dosłownie do 16:00, ponowne guzdranie się z wyjściem z domu, gdzie miałem wrócić na 18:00 a o tej szóstej pi-em to dopiero się wygrzebałem... przynajmniej tyle dobrego, że rowerem.

spacer był fajny. inny. właściwie to w ogóle był i to jest fajne.

wieczorem znów w domu, po deszczowym rowerowaniu. złapało mnie i teraz sobie kicham. czuję, że żyję że tak powiem.

kolacyjne zakupy z lodami w roli głównej, potem jakieś pierdoły, ululanie do snu w 15 sekund i o 02:00 w domu, próbując zasnąć...

88

wstałem o 6:57. nadal nie czaję. na uczelnię i tak spóźniony, jakoś nie widzę ostatniow niczym sensu bo staje się to wszystko ulotne i zmienne. na wykład o 10:15 wychodziłem z domu o 10:15. pół godziny spóźnienia bez konsekwencji. no, może oprócz tych penskich minusów. pier-dzie-lę.

nie chce mi się tego wszystkiego pisać.

speed up plater!

oddałem pit, spacer, francuskie rogale, kwadracik w kocyku, telefon w sprawie ARTP, kolejne lulu i odwiedziny B. rozmowy o zmianach i planach.

AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! ten dzień jest porypany...

w realu kolejny majonez, pasztet i nowość - papryka konserwowa. zobaczymy ile wytrzyma.

obiad, niemiła rozmowa z G i do domu.

chu......

przestaję kląć, czas na zmiany. przeraża mnie rezygnacja jaka mnie dopadła w związku z rowerem...

chcę znowu żyć, a przesilenie raczej to życie odbiera...

dobranoc, mimo że nie idę spać.

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty siódmy.

dżizas, ten dzień był tak leniwy, że aż mi się nadal nie chce z nim nic zrobić. idę spać.

a jutro wyjaśnię co to są beździurki, nacudje, a także co to znaczy ligrać.

tymczasem - dobrej nocy.

sobota, 27 marca 2010

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty szósty.

wczoraj innowacje. z rana bieżnia (15min/3+2+1/2,4km). o dziwo bez kolki. rower (15min/9,8km/690kJ/p160). potem jakieś pierdy i na wieczór rowerem po mieście. długo, bo trzeba wliczyć kolejną zaliczoną masę krytyczną. na koniec prawie się zabiłem o krawężnik "u podnóża" pewnej górki. grill, piwko, dobre towarzystwo, a mimo wszystko myślami błądziłem po tundrze pytań. pytań bez żadnej odpowiedzi w zasięgu wzroku. no ale ogółem bilans dnia na plus wraz z pokonaniem głównej misji. wieczorem rozmowa o targach, plakat z wiosną w tytule, a po pracy spondżbob i kolejne mederaño. wciąż bez kieliszków. how to disappear completely.

rano jak co dzień otworzyłem oczy koło siódmej. dokończyłem co miałem zrobić, trochę dospałem. właściwie to doleżałem. z uśmiechem. cztery godziny zajęć z O i P. było jakoś wyjątkowo zabawnie. a przy okazji chyba udało się przebić pewien mur. po warsztatach, bogatszy sam osobiście o pewne nowe doświadczenia złapałem jakiś hamulec. nie mogłem się wydostać z ciągnących się niemiłosiernie prostych czynności. strata czasu. zupełny brak kontroli.

okazało się, że jestem niemal w stu procentach człowiekiem wyprowadzonym od rodziców. nie wyobrażałem sobie tego, jak to będzie. wyszło na to, że samo się stało. bez niczyjej decyzji, raczej z potrzeby chwili i ze zbiegu różnych okoliczności.

starzeję się. pastowałem buty. poza tym ostatnio wszystkie "prace domowe" wykonuję z marszu, nie zastanawiając się nawet czy mi się chce, czy nie. trochę jak tymczasowo spełnione marzenie o spokojnej starości. zresztą P powiedziała dziś, że moje wczesne wstawanie jest, jak na wzór pięćdziesięciolatka - spowodowane prawdopodobnie chęcią korzystania z życia, po tym, jak się je dotychczas marnowało śpiąc zbyt długo i trwoniąc niepotrzebnie długie godziny.

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty piąty.

yy, tego, czasu nie mam, wieczorem sobie napiszę podwójną dawkę.

czwartek, 25 marca 2010

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty czwarty.

23:10. zaraz idę spać.

dzień męczący. ale pozytywnie. rano dokończone pehape. esemes i śniadanko - bułki z twarogiem i szczypiorkiem, kto sok, ten sok, kto kawę, ten kawę, eklerki, ogółem: na wypasie.

spacer na uczelnię. szpilki zrobiły z trzydziestu minut godzinę dwadzieścia. w dodatku przez grunwaldzki. spotkanie z J na zebrach przy euronecie. po chwili na ławce - rozwieszanie plakatów, bieganie, potem znów grunwaldzki, dwa drobne niedopowiedzenia. kolejny raz biegiem do domu. rower (15min/9,9km/696kJ/p156). podróż do netto już z trampkami. spotkanie przy kasie i wizyta u J. gadanie o dawnych dziejach, o transo-księżniczkach, dziurawych meduzach i zakazanych taśmach. potem znów piechotą na zachód. kolacja, szorowanie zlewu, piwko, chwilka samnasam, ułożenie do snu i bezgłośne dobranoc.

spać. do jutra.

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty trzeci.

środa z kolejną masakryczną pobudką. szczerze mówią jakoś nie mam pojęcia co ja robiłem rano, ale mniejsza.

ogólnie dzień z grubsza pod znakiem pehape - najpierw korki z ciotką, potem rezanie poprawek i nowości na atekturze. dziś ciąg dalszy, bo jak zwykle coś zepsułem po drodze ;)

trochę przeziębiony, coś mi osiadło na płucach i kaszlę sobie od czasu do czasu. pewnie po tym rowerze na cmentarzu. wilgoć i zimno robi swoje.

dlatego wczoraj cały dzień w domu. udało mi się natomiast wrócić do stacjonarnego (15min/9,3km/651kJ/p155). nawet bieganie wieczorem całkiem udane i - uwaga - bez zadyszki.

no i co najważniejsze autokar przywiózł wieczorem moje zmęczone szczęście.

w nocy nadal pehape, bo dostałem jakiegoś kopa i pomyślałem, że trzeba te wszystkie pomysły realizować, póki mi się chce przy tym siedzieć. ale zanim przysiadłem - dokonałem dnia przy dżindżersie, oglądając z ciotką filmy. krótkometrażowe animacje.

i tyle. zbitek nie powiązanych faktów. no ale jak się mam skupiać i pamiętać o pierdołach, kiedy w głowie rośnie mi pokrzywa. i parzy coraz bardziej... :(

aaaaaaa! już wiem! cały ranek mnie wzięło na ogólnie pojęte sprzątanie. ot co. poszła mi kolejna szklanka. ta kwadratowa.

witam, mamy kolejny, jak na razie słoneczny, dzień nowego roku. dzień osiemdziesiąty czwarty.

środa, 24 marca 2010

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty drugi.

cała noc z płytą Step'a - To And Fro (darmowy dałnlołd)

rano kolejna dzika pobudka o siódmej, telefon do zapracowanej G w ramach zamawianego budzika, krótkie dosypianie i potem cały dzień walki z inwentaryzacją kwartału. w głowie ciągle dyplom i brak towarzystwa, które wyjechało do Torunia. co chwila nasuwa mi się coś w stylu daleko jeszcze?

no ale na szczęście człowiek nigdy nie jest do końca sam.

łotewer - po ogarnięciu materiałów na em-gie-er pojechałem 75 na uczelnię. w autobusie spotkałem M, z którą cośtam pogadałem o dyplomie, już na uczelni chwila oczekiwania na nadejście doktora P, potem budująca korekta, następnie szaleństwo z plakatami i naklejkami art party i ruszyłem z powrotem w stronę centrum. odwiedziłem dawno nie widzianą E, poznałem jej G, miły gość. wspólna pizza, egzotyczne sprzątanie, dyskusja o przyzwyczajeniach i dziwactwach, do zobaczenia. za 3 tygodnie jej już tu nie będzie.

weekend czas zacząć. teraz już osiemnaście po północy, więc lepiej to brzmi, bo to już środa, zatem wraca dziś, a nie jutro.

olałem rower, trochę mi z tym źle, ale z tego co mówiła pani z akwarium - powinno dziś być nawet do dwudziestu stopni, co dla mnie oznacza co najmniej dwie godzinki w plenerze na dwóch kółkach

jakkolwiek jednak, niech sobie nawet pada śnieg, ja chcę już wieczór...

wtorek, 23 marca 2010

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty pierwszy.

chujnia.

co prawda dzień wczorajszy się jakoś w miarę po ludzku potoczył, obiad nie skończył się żadną tragedią, babeczki zasmakowały i nawet spinka szybko została załagodzona, ale dziś - 22/03/2010 to była jakaś tragedia. niby było pozytywnie, ale szczerze mówiąc w najważniejszych sprawach klęska.

ale że tu miałem pisać, w ramach autoterapii, tylko o rzeczach dobrych - napiszę jak należy. rano spacer pod rektorat. na uczelni dość zabawnie, choć bez szaleństw. w drukarni spoko, materiały na imprezę wyszły ok. inwentaryzacja kwartału piasta nad wyraz udana. w końcu wsiadłem na prawdziwy rower, pojechałem na cmentarz. to miejsce mnie wycisza. wieczorkiem szybkie zakupy na biedaka z ostatnimi złotówkami, a ostatecznie do północy siedziałem u G rozprawiając o wszystkim co się u nas wydarzyło, wpierdalając (na prawdę, bez przerysowań) kwaśne żelki, pijąc zbyt mocne, kolorowe drinki z wódki, curacao blue i wyciskanego z soczystych pomarańczy soku i wycinając okrągłe i kwadratowe naklejki do promocji urodzinowego art party. do tego standardowo herbatka i najzajebistsze kanapki.

brzmi zajebiście, ale 3 fakty z tego poniedziałku sprawiają, że to tak wesoło wcale nie wygląda.

chujnia.

---

po (już wtorkowym) telefonie trochę lepiej. w końcu od czego ma się przyjaciołów (...)

dziś dobranoc to najlepsze, czego można mi było życzyć. dziękuję. i wzajemnie. dobranoc wszystkim.

niedziela, 21 marca 2010

"nowy rok" dzień osiemdziesiąty.

c.d.

wczoraj. pobudka. dosypiam ostatnio zbyt długo i znów zjadam dzięki temu dzień. przesilenie i coś na styl doła. reasumując - przydługi i bezproduktywny poranek.

bez roweru od 2 dni. znów się nazbierało 45 minut.

żadnego pożytku dla świata prócz roli opiekunki. czosnek z cytrynami zalanymi wrzątkiem, małe zakupy, kwiatek dla uśmiechu mimo przeziębienia, wspólny film i czuwanie po zaśnięciu. i tak do 19:00. szukanie polopiryny po sąsiadach, potem szybkie ścielenie łóżka, ułożenie do snu, buzi i do zobaczenia.

nieprzeciętne jak zwykle zakupy w kerfie - 2x 3pak desperadosa + 2x czekoladowy, świąteczny zając na zagrychę. bifor u F z R i M - pierwszy imprezowy papieros, bułka i 3 kiełbaski. kierunek alter ego. najlepszy tytuł imprezy jaki moje oczy widziały i uszy słyszały - dubstepy akermańskie. impreza muzycznie zajebista, towarzystwo też dopisało. no i w końcu, po wielu opowieściach, poznałem W. wyszalałem się, spaliłem kolejne 3 fajki. wyszliśmy razem z S i B w poszukiwaniu frytek. można płacić kartą? nie. :/ a za chwilę, ku mej radości i szczęściu mojego żołądka S wręczyła mi porcję, za którą się na pewno odwdzięczę :) i już tylko spacerkiem w stronę rodła, a potem w lewo i do domu. digit-all-love dla zaśnięcia i...

i spanie do 13:30. dzień dobry :)
(uśmieszek bez przekonania...)

sobota, 20 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty dziewiąty.

kaszanka się niestety zepsuła. ubolewam i cierpię głód :/

rower dość przełomowy (15min/10,5km/737kJ/p160). przebita granica dziesięciu kilometrów.

ruszyłem ostro z kampania promocyjną rocznicowego art party. sporo planów, nie piszę szczegółów bo nie chce zapeszać.

zwiozłem od rodziców swoje stare papiery - projekty, plakaty własne i gdzieś tam mające swoje historie. pokój obklejony dużymi formatami - jest na czym zawiesić przez chwilę oko. wizyta wprost z krzywoustego, potem spacer z bankomatem. plenerowe parufki z bułkami, krótka herbatka, dobranoc i mezzoforte. technosoul jakoś nie powaliło repertuarem. o tyle o ile Marcin Markowski na prawdę dawał radę i było to granie na wysokim poziomie, tak jego poprzednik i następca... dali dupy jednym słowem - łupanka. może nie jak z lowparejd, ale jednak, techno jakie zna każdy... tak, to jest wada.

szybki powrót 1 w nocy w domu. to był pierwszy dzień bez płaszcza w tym roku.

damn, zacząłem to pisać wczoraj i zapomniałem dokończyć, za chwilę c.d.

piątek, 19 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty ósmy.

totalny. brak. weny.

wczoraj kolejny półgodzinny rower (30min/18,6km/1308kJ/p150). spacer z J po kortach i bieżniach. ciasto i herbatka.

a potem już cały wieczór wspólnie. makaron z mega-smacznym-sosem. spacer na Wały. spotkanie w kolejce. różowe orbitki. "rzenujące" inSPIRACJE. powrót. duży wóz. mały wóz. pas oriona. płaczące dziecko w tramwaju. dziecko. potem już tylko przydługa rozmowa o życiu. w efekcie kabanosy o drugiej w nocy.

[...] mądrość to nie dawanie odpowiedzi. to zadawanie pytań. [...]

rano dość wczesna pobudka. czytelnia na uczelni, współtowarzyszenie w kacu Z. potem krótka rozmowa z dr K i do domu. po drodze sklep rowerowy. czas rozpoznać się w cenach :)

i wsio. za chwilę kaszanka, potem rower i cała reszta pięknego dnia. wieczorem technosoul w mezzoforte. amen

czwartek, 18 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty siódmy.

na zawsze zrezygnować ze spodu bułki

przebudzenie o 04:00... przebudzenie o 07:00... wstałem o 12:00. całą noc spędziłem z N. śpiewała 2 piosenki na zmianę.

wczorajszy dzień pod banderą lenistwa niestety. zamiast czterdziestu pięciu minut - półgodzinny rower (30min/14,7km/1034kJ/p115) podczas którego nadrobiłem jeden z dwóch odcinków HIMYM obecnego - piątego sezonu. potem bardzo szybkie wyjście z domu, spóźniłeś się 20 sekund ;), krótki spacer tu i ówdzie z przypadkowym spotkaniem z J i jej mamą, kolejna karta za 30, brak zup, krótka dyskusja, vincent, do zobaczenia.

krótka rozmowa o przyjaźni i perspektywa wieczoru spędzonego w domu, ale nagle zmiana planów i ostatecznie chyba 2 godziny spaceru między książnicą a kordeckiego, z przerwą na gadanie o grubasach w kejefsi.

i tyle. tak jak pisałem - lenistwo.

---

jeszcze tylko...

z wczorajszych odkryć muzycznych - Holy Fuck

i w ogóle polecam czasem zajrzeć na nowamuzyka.pl

a teraz ellen allien, jakieś szybkie śniadanie i kolejne starcie z 2create.it

miłego!

środa, 17 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty szósty.

ellen allien/ distance/ burial - na zmianę w kółko.

wczorajsze "pierwsze spotkanie z promotorem" niezwykle udane. przede wszystkim dlatego, że odbyło się na zasadach dyskusji, wymiany poglądów i dojścia do porozumienia, które dało może niezbyt przewidywalne, ale zdecydowanie pożądane skutki. także za tydzień będę miał sprecyzowany temat pracy mgr, a do tego czasu jeszcze sporo zdążę zrobić.

po bardzo wyczerpującym dniu i krótkich zakupach w kerfie trafiłem do domu i... rozpocząłem weekend :) taki stan rzeczy najbardziej mi odpowiada. praca, która nie będzie zakłócana przez kilkugodzinne opuszczanie mieszkania tylko po to, żeby zaliczyć durne zajęcia.

podzieliłem się tym w krótkiej rozmowie z ciotką, zmywając naczynia. choćby samo to, że mam ochotę wziąć gary i bawić się w szorowanie już daje mi znak, że moje życie się od tego semestru zmieniło, ze da się pogodzić pracę i domowy obowiązek, a i czas dla siebie się znajdzie, byle tym czasem dobrze zagospodarować.

zakupione canari poszło szybko. 0,35 kokosowego likieru było czymś czego oczekiwałem na koniec tak porypanego i intensywnego (nie tylko dla mnie) dnia. likier, rozmowy, muzyka z gramofonu i nie włączony do samego rana komputer. zmęczenie dało się we znaki bardzo szybko i na dość długo, bo obudziliśmy się nagle o 2 w nocy zupełnie nie wiedząc kto kiedy zasnął. sam spałbym pewnie do białego rana, ale jakoś tak się składa, że dywan jest dość niewygodny.

pobudka z budzikiem wbudowanym w zegar biologiczny jak zwykle o szokującej godzinie siódmej. zaczynam się chyba do tego przyzwyczajać, choć z drugiej strony odczuwanie pory wieczornej o 13:00 to nie jest coś do czego szybko przywyknę.

ze względu na moją wczorajszą fizyczną niedyspozycję dziś zebrało mi się już 45 minut roweru, co mam zamiar załatwić jednorazowo. zatem, życząc miłego popołudnia, udaję się w stronę mojego stacjonarnego przyjaciela.

w drogę!

wtorek, 16 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty piąty.

będzie zlepek myśli.

plakacik ku końcowi, zapierdziel z dyplomem.

wczoraj - dzień gratulacji.

noc - nie chodzić spać po 2 tigerach.

rano - pobudka o 5:30. zgon gorszy niż po jakiejś imprezie. dłuższa chwila nie do końca świadomego snucia się tu i tam. potem 2 godziny drzemki i od 9 przy komputerze klepiąc sobie do głowy informacje na temat projektowania pomieszczeń studyjnych i akustycznych w ogóle. przejrzałem całą bryłę.pl i mam przynajmniej o czym gadać z dr P. zaczyna mi się to wszystko podobać, zobaczymy czy jemu będzie...

w chwili obecnej samoistnie zamykają mi się oczy. zmęczenie.

uśmiech powoduje myśl, wspomnienie, że równo miesiąc temu wychodziłem z domu właśnie o tej samej godzinie - o 14:45. nie obchodziło mnie nic poza tym, jak minie dzień. miesiąc temu minął doskonale. dużo się wydarzyło od tamtej pory.

zaufanie, spokój, stabilizacja i pewność to nie jednorazówki. trzeba je dawać codziennie, a wtedy pomnożą się. niech w tym wszystkim będzie jeszcze odrobina nadziei, a będzie można spać spokojnie. miasto białych kart:

Nadzieja jest jak sól, nie napełni brzucha, ale nadaje chlebowi smak (...)

poniedziałek, 15 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty czwarty.

niech gra muzyka!

ostatnio strasznie dużo nowych dźwięków. poczynając od wspomnianych distance'a i burial'a po bonobo [notabene ze świetnie zapowiadającą się premierą nowego albumu w wersji limited], yann'a tiersen'a, a za chwilkę, zachęcony krótkim acz treściwym opisem będę się zapoznawał z hadouken'em.

w tym miejscu przy okazji podzielę się źródłami moich muzycznych odkryć:
http://cyanatrendland.com/ (od czasu do czasu, jako że tematyka strony skupia się głównie na modzie)

na trendlandzie można od wczoraj wsłuchiwać się w nową produkcję (remix) thom'a yorke'a.

wykopaliska muzyczne trwają zatem nieprzerwanie i intensywnie (hadouken, którego właśnie słucham, robi całkiem niezłe pierwsze wrażenie)

tyle o muzyce.

dzień wczorajszy wyglądał niewiele lepiej od przedwczorajszego - lenistwo i nuda. jak zwykle rower (choć ciągle nie moge nadrobić jednej zaległej piętnastki, w każdym bądź razie: 15min/9,4km/663kJ/p142). jedyny pożytek z niedzielnego macieja miała ze mnie przyszła żona B, dla której wykonuję imprezowy plakat. dziś sporo roboty i między innymi będę się zajmował wykończeniem plakatu. poza tym, o czym warto wspomnieć, wieczorkiem jadłem najzajebistsze bounty w cieście naleśnikowym! osom fuuud! i tyle. w dodatku trudno było oderwać wzrok od autorki tego nietypowego dania ;)

dziś z kolei wciąż samoistne pobudki o dziwnych porach. najpierw zerwałem się o 04:50, potem 07:15. jakaś masakra się dzieje. no ale nic. rower dzisiejszy przedwykładowy miał się następująco (15min/9,1km/641kJ/p154). potem szoł w 124 na żołnierskiej i upragnione od dwóch miesięcy spotkanie z promotorem. jutro 17:00 mam W KOŃCU spotkanie :)

i cóż teraz już przede mną reszta dnia, która jak wspomniałem zapowiada się intensywnie. plakat, dyplom i parę innych pierdów.

zatem do roboty. ale najpierw na rozgrzewkę - odkurzanie ;)

hewenajsdej!

niedziela, 14 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty trzeci.

wczoraj rowerek (15min/9,6km/676kJ/p145). potem miał być spacer, ale nastąpiła nie tylko zmiana planów, ale i pogody. wolny byłem dopiero po 19, a że czas zapieprzał, a ja się wlokłem to co chwila się z nudy z kimś zagadywałem i ostatecznie wszędzie przez cały dzień byłem spóźniony.

tyle. cała reszta wieczoru aż do teraz to masa osobistych wydarzeń.

jedno powiem - więcej nie piję czerwonego wina, bo się po nim płacze.

---

jedna dygresja z jednej ze wczorajszych rozmów. zapominam. jesteśmy w czasach, w których wstając rano i nie pamiętając jaki jest dziś dzień tygodnia nie mamy problemu z szybkim ustaleniem takiej informacji - komórka, komputer, internet, telegazeta w tv. era informacyjna. wszystko z łatwością można sobie zapisać dla utrwalenia, szczegóły pracy trzymamy na skrzynkach mailowych, przypomnienia w komórkach zwalczają stres zapomnienia. no ale właśnie im więcej mamy pewności, że każdą informację da się odtworzyć tym gorzej z naszą pamięcią. nikt jej już nie używa, nie ćwiczy. nikomu już nie jest potrzebna.

uzależnienie od elektroniki śmiało można by przemianować na globalną bezprzewodową cyborgizację. nie trzeba nam wszczepiać czipów. nosimy je w kieszeniach.

sobota, 13 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty drugi.

od paru dni męczę dubstep. kilka dni burial'a, a w chwili obecnej trochę mocniejszy i zdecydowanie bardziej do gustu przypadający distance.

ostatnio wypadam z rytmu tygodnia. nie wiem jaki mamy dzień, nawet kminiąc nad blogiem nie jestem w stanie umieścić wszystkich wydarzeń w odpowiednich momentach nie wysilając się przy tym choć odrobinę.

niby opisywanie zdarzeń miało poprawiać pamięć, a tymczasem chyba ją raczej zastępuje niż wzmacnia...

no ale wysilając się:

model otoczenia w budowie, jestem już po pierwszym poważnym etapie więc jest dżi. zbyt długa praca zawsze przyspiesza potrójnie moją przemianę materii, ale na szczęście zostałem uratowany od głodowania trzema pączkami i po dłuższej chwili znów zostałem sam pracując nad piastem. ja przy kompie, K na koncercie, potem umówieni w hormonie. piast, php z ciotką, rower znów na piątce (15min/9,8km/688kJ/p154). potem leniwie się ogarnąłem i kierunek -> h jak szmata.

długo niby tam siedziałem, ale było dziwnie. nie podobało mi się. nie przez klimat samego klubu, ale przez to wszystko co się tam wczoraj działo. takie odczucia pół na pół, a na wyjściu informacja, która mnie już tylko utwierdziła w przekonaniu, że nie chce mi się tam więcej siedzieć. potem już tylko spacer do domu, szybciorem kanapki, ząbki i lulu. nawet nie pamiętam kiedy zasnąłem.

rankiem przeżyłem zdziwienie o godzinie ósmej, no ale że tak powiem - moja sprawa. dospałem, przygotowałem pokój do makietowania dla dziewczyn i jakoś się ten czas potoczył. grupa zgrana więc w natłoku rozmów mogłem spokojnie opuścić co jakiś czas pokój - a to żeby zrobić wczesny obiad, a to żeby pozmywać kuchenkę, takie tam domowe prace. ostatnio przypadają mi do gustu. no ale nigdy nic sam dla siebie ;)

no a teraz z jakimś lekkim entuzjazmem siedzę i w sumie z niczym mi się nie spieszy. jak zwykle - jest co robić, ale w tej chwili w końcu czuję wewnętrzny spokój. jakoś to się tak wszystko fajnie dziś pozgrywało. się wyspałem. na rysunku rewelacja. nawet słońce wyszło.

mimo że to środek dnia - dzień dobry, zmykam na rower, a potem jakiś spacerek, bo ładnie na dworze :)

piątek, 12 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty pierwszy.

leniwie...


wczoraj ciężko. jakieś zakupy, potem inwentaryzacja zdjęciowa piasta, plenerowe autografy z T, żelki w kwaśnej posypce, kanapeczki, herbatka i adam sowa sztuk dziesięć.

były ambicje żeby pójść spać wczeeeśnie... wyszło tak, że po krótkiej rozmowie na gadu z J nie było opcji. ingejdżment łajn w dłoń i misja ratunkowa. pomijając powód - było bardzo miło. białe półwytrawne - mało ale pysznie. bordo 2003, którego nie wyobrażałem sobie kiedykolwiek otworzyć. ta okazja była chyba najbardziej odpowiednia. potem czerwone. kolejne dwa korki do kolekcji A. do tego masa przekąsek i ciężkie tematy. skutek raczej pozytywny. położyłem się o trzeciej zapominając o zaparzonych po raz drugi liściach. lodówkowy skarbiec cenniejszy o kaszankę.

wczesne budzenie się jest ok. zdrowo. ale dziś to była przesada. wpół do szóstej. koszmar. po kilku drzemkach śledź, rower na piątce (15min/8,8km/622kJ/p154), graczyk i nutella. drugie śniadanie z kawą i liściastą. potem dosypianie itp.

to przewspaniałe trzy-i-półgodzinne spanie sprawia, że wszystko mnie boli, źle się czuję i nic mi się nie chce.

miłego dnia.

czwartek, 11 marca 2010

"nowy rok" dzień siedemdziesiąty.

model otoczenia zrył mi czachę.

wieczorem Mederaño nie do końca tak jak to powinno wyglądać, ale z dobrym skutkiem. czasem po prostu brak mi umiaru i na tym się opiera cała moja głupota. jestem głupi. po prostu czasem nie czaję kiedy należy przystopować. ale nauczę się. chcę. w końcu wiem, że w pewnych kwestiach potrafię i tej pewności w innych sytuacjach sam sobie zazdroszczę. to słowo chodzi za mną od rozmowy z P - czas na stabilizację.

w nocy archikadowe schizy. umysłowe trzaski po wielu godzinach jednostajnej roboty. pewnie po całym dniu składania długopisów jest to samo. zamykasz oczy i widzisz tylko flesze poszczególnych etapów. nakładanie sprężynki, skręcanie. paranoja pracy odtwórczej. najbardziej chyba dobija fakt, że ktoś już to kiedyś też robił. gdyby tylko można było korzystać z takich dobrodziejstw to świat by się kręcił 2 razy szybciej.

kolejna pobudka o ósmej osiem. 7 dziesięciominutowych drzemek. na śniadanie pączki. spóźniony na seminarium, ale zostałem pokarany, zresztą jak cała grupa - jakieś durne zastępstwo, zajęcia przeniesione na kolejna godzinę.

i teraz siedzę i się dziwię, że tak niewiele napisałem, podczas gry w głowie się dosłownie gotuje. gotuje się smacznie.

ps. ciągle zapominam - ostatnio zostałem osiołem :)

ps2. 70 - piękna liczba. ale to tylko marne dorabianie teorii ze względu na zbieg okoliczności. przede wszystkim chodzi o przełom. wczoraj się chyba po prostu dopełnił. i stąd cudzysłów wokół nowego roku. bo wiem, że cały będzie nowy. taki jak nigdy wcześniej.

środa, 10 marca 2010

nowy rok dzień sześćdziesiąty dziewiąty.

od śniadania do śniadania. całkiem przyjemna rutyna, mimo że dość wymagająca.

wczoraj rower totalnie bez pośpiechu, wręcz leniwie (15min/6,2km/784kJ/p127). piekarnia, żabka, parzenie kawy, a potem spacerem w stronę jasnych błoni.

po powrocie do domu dyplom. fajnali! zacząłem oficjalnie i zupełnie na poważnie przy tym grzebać. przez jakieś 2-3h preparowałem podkład geodezyjny spośród setek słabo uporządkowanych obrazków. raz - jestem w posiadaniu całkiem zacnej legendy podkładów, dwa - mam dość znacznie zakrojony w skali urbanistycznej podkład otoczenia piasta.

skończyłem, przyjąłem gościa, wypiłem kolejna kawę i umówiłem się na obiad. tym razem kurczak w miodzie... arystokracja pełną parą, chyba przestaję być studentem...

wieczorem kino. alicja 3d. technicznie film pozostawia wiele do życzenia, ale szacun za te zeschizowane postaci i cały porypany świat. potem ptipari, piwo ciemne, piwo jasne, trudne tematy w stylu dziewczyn z ośrodków wychowawczych, a potem debata na temat snów i spania pojmowanego w znaczeniu procesu życiowego.

potem spacer w okolice kordeckiego. stwierdzając, że wstawanie o ósmej to przesada K postanowiła si wyspać. zatem dzisiejsza pobudka - ósma osiem. schemat wchodzi w krew. wczesna pobudka, piekarnia (tym razem chałka), żabka, czajnik i obiecane na piśmie odsmażane kopytka :)

a teraz już siedzę w swoim odkurzonym w trakcie pisania (chyba dla lepszego ułożenia myśli) pokoju i za chwilę kontynuuję budowę modelu czyde otoczenia na dyplom.

miuego dnia. jeszcze tylko partyja kłejka przed pracą i potem stropowe wycinanki do wieczora :)

nowy rok dzień sześćdziesiąty ósmy.

wróciłem dopiero do domu i mam masę rzeczy do opowiedzenia, ale jestem zmęczony, zatem dobranoc ;)

poniedziałek, 8 marca 2010

nowy rok dzień sześćdziesiąty siódmy.

wczoraj.

rower (15min/8,0km/1127kJ/p154). potem out, spagetti w miłym gronie znajomych i nieznajomych od strony P, złota myśl (cytuję: zawsze lepiej szerzej niż wężej), potem wyjaśnianie pewnych spraw, szczera obietnica i powrót do domu. pełny pęcherz. nie tylko mój. zamiast zrazów - leczo. poważna rozmowa z deklaracjami, a potem ni z dupy ni z pietruchy jakaś totalna abstrakcja powodująca chcąc nie chcąc długotrwałe opóźnienie w zasypianiu. bezsenność przerywana 1 sezonem nowego nieustraszonego. powrót do dzieciństwa. Hasselhoff, KITT. ogółem dziecięce marzenia przywrócone do życia.

stara wersja


wersja odświeżona. mrrrrr


ech... łezka w oku i kolejny pożeracz czasu wolnego.

dziś z kolei pobudka o 8:30 - rower (15min/7,8km/985kJ/p151). kilka codziennych innych czynności, potem wykład. w drodze na uczelnię przywrócona do życia książka. miasto białych kart zdecydowanie ciężkie do czytania. nie dość że tematy poruszane bardzo ogólnie, ale jednak ściśle polityczne to jeszcze napisane tak niewygodnie, że na wykładzie już niestety się z czytaniem pożegnałem. no ale cóż się dziwić. zdanie (od kropki do kropki) które się ciągnie przez dwie strony to dla mnie zdecydowanie za dużo. poza tym pięciostronicowe akapity są po prostu niewygodne, ot co... na pocieszenie dowiedziałem się wieczorem, że istnieje książka napisana jednym zdaniem, dlatego w tym momencie moje narzekania się kończą.

po wykładzie spotkanie z P. rozmowy o życiu. bardzo poważnie momentami, ale tak można tylko z dobrym przyjacielem. potem kwiatki i zabawa w dostawcę życzeń. kwiatków suma sumarum dziewięć, nie wszystkie niestety wręczane osobiście.

całe popołudnie i wieczór to było zdecydowane świętowanie, mimo dość powściągliwej formy. ale to już nie czasy, że liczy się otoczka. szybko wyjaśniony abstrakt, obiecane zrazy, zielona herbata, muzyka, rzut kapciem na odległość, draże i prezenty z papieru toaletowego "z duszą". wszystko zakończone karafką w teinie. dzienkujemy, a w prezencie paczuszka całkiem niezłej, przynajmniej zapachowo, herbaty.

miała też dziś miejsce jakaś mądrość, której jak zwykle nie zapisałem, toteż skutecznie o niej się zapomniało. jeśli była tego warta i wróci, nie omieszkam zapisać i światu oznajmić.

nowe plany - za jakiś czas do roweru dołączy bieganie, a póki co jutro zaczynam dzień śniadaniem z kawą :)

niedziela, 7 marca 2010

nowy rok dzień sześćdziesiąty szósty.

wczoraj w końcu wyszło tak, że siedziałem cały dzień w domu. nawet erę odwiedziłem tylko wirtualnie dowiadując się, że mogę sobie wsadzić swoje pytanie w dupę. telefonia komórkowa mnie zdumiewa swoim nieprzystosowaniem.

2create.it coraz mocniej zaawansowane.

kolejne prośby o poprawki na pleciudze, które już zaczynają irytować.

wieczorem rozmowa z N. złe nastroje po prostu wisiały wczoraj w powietrzu. o studiach. o ludziach zdolnych i ludziach bez perspektyw. o strachu przed projektowaniem.

[01:42:58] ktoś kiedyś powiedział
[01:42:59] że to jest
[01:43:05] paranoja perfekcjonisty
[01:43:07] ....
[01:43:14] że tak bardzo chcesz siebie przeskoczyć
[01:43:18] że aż łamiesz nogę

miało się kilka razy gips.

w ciągu dnia kilka telefonów podtrzymujących przy życiu. dowód na krótszą drogę do domu i w końcu się nauczyłem stosować tę/tą.

zaproszenie od P. za godzinę. spóźnię się. jak zwykle :/

pobudka o 12:00, kilka dokończonych obowiązków, pomoc w php, zaraz rower, prysznic i spadam stąd w końcu zaczerpnąć powietrza.

a wieczorem wszystko wróci na swoje miejsce. czekam na zrazy :)

taaaak... chaos ;)

sobota, 6 marca 2010

nowy rok dzień sześćdziesiąty piąty.

popołudnie tuż po rysunku.

na winampie IAMX.

pisać mi się jakoś specjalnie nie chce. na rowerze przed rysunkiem 15min/7,0km/985kJ(no właśnie, a nie kcal - winnym uznaję słaby wyświetlacz ;P)/p150

wczorajsze wyjście raczej udane. najpierw powolne piwo w bramie z F, N i G. w trakcie oczekiwany od kilku godzin telefon. rozmowa przy dwunastostopniowym mrozie. potem hormon gdzie już nie pamiętam wszystkich literek. rozmowy. z N o blogowym ekshibicjonizmie i zaufaniu. z S o G. masa wygłupów i totalnie rozwiązanych języków. chemiczne doświadczenie z szybko postawionym wnioskiem: tabu rozpuszcza się w alkoholu ;) muszę dać szczoteczkę do badań ;) poza tym (to jeszcze po bramie) zaopatrzyć się w antyperspirant hahaha

i tyle, impreza to impreza, bawiłem się dobrze mimo wybrakowanego towarzystwa. oko A czuwało, mimo że tak na prawdę byłem momentami zupełnie gdzie indziej.

próbuję sobie chyba coś przypomnieć, ale nie do końca nawet wiem gdzie szukać, więc zakończę tę mało interesującą wypowiedź.

czas odwiedzić erę.

piątek, 5 marca 2010

nowy rok dzień sześćdziesiąty czwarty.

sinusoidalny dzień, wysoka amplituda, sytuacje zajebiste, a zaraz potem zjebane... mieszanka, która mnie dziś po prostu zmiażdżyła.

poranek tragiczny. nie mogłem dospać, potem jak już się podniosłem to nie widziałem celu, było pełno pierdół dookoła, które powinienem zrobić. część zrobiłem, ale nawet roweru mi się dziś pierwszy raz totalnie odechciało. no ale stwierdziłem, że olewając to będę się czuł gorzej niż to było od rana. zatem 15min/7,3km/920kcal/p140. zupełnie bez zaangażowania i pośpiechu, byle zmęczyć piętnastkę.

nie tak szybko, ale w końcu uciekłem od tej masy durnych rzeczy które mnie spotkały od wstania z materaca. uczelnia. profesora brak, nic nie załatwione. udałem się z R na laby z CAD'a do pierwszego roku. zaskoczenie. w końcu ZUT zainwestował w kogoś godnego uwagi. 2h zajęć, potem bezpośrednia rozmowa, gratulacje. trzeba tam więcej takich osób. nawet na listę się wpisałem ;P

po uczelni walka u rodziców. 3 na jednego, żadnych szans. chwila na klatce schodowej dla ochłonięcia i telefon. G. oddzwoniła w dobrym momencie. to co powiedziała zupełnie odwróciło moją uwagę od partyzantki, która czekała mnie po powrocie za drzwi mieszkania. to w takim razie ja ci powiem - nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. takie coś boli najbardziej w rodzinie.

już na prawdę myślałem, że może faktycznie ja jestem popierdolony. może to ja czegoś nie rozumiem i to właśnie mi coś odjebało. jechałem autobusem i miałem mózg posiekany w drobną kosteczkę. mogę wpaść? i tak jak już pisałem - na G mogę liczyć zawsze, mimo że nie było jej to na rękę, czego mi i tak nie powiedziała. opowiedziałem wszystko od początku do końca ze szczegółami, nie omijając własnej winy w całej tej sytuacji. i o dziwo dla, jak mniemam, niektórych anonimów - zostałem zrozumiany.

jest tylko jeden problem. nikogo nie obchodzą powody. wszyscy ślepo patrzą tylko na efekt, pomijając sedno...

idę wpierdolić śledzia, a potem zginąć w otchłani hormona.

miłego, kurwa, łikendu...

byle do poniedziałku :(

czwartek, 4 marca 2010

nowy rok dzień sześćdziesiąty trzeci.

rower (15min/7,9km/1000kcal/p161). z kompem dalej nie najlepiej. spisane projekty na najbliższe tygodnie. misja właściwie okazała się błahostką, ale co chciałem to powiedziałem. trzymam kciuki. nieśmiało, żeby nie zapeszać.

kolejne "przyszłościowe" zakupy. na poniedziałek przydadzą się jeszcze duże talerze, ale to już trzeba będzie załatwić oddzielnie. w planach bliżej nie określone wspólne pichcenie wliczając rozdziewiczanie garnków.

nowe plany "codziennego repertuaru". po pierwsze rzucam chleb szulstad na rzecz pieczywa z pobliskiej piekarni, po drugie - zaczynam pić zieloną-liściastą. bardziej dla zdrowia niż smaku.

i tyle, zawieche złapałem...

aa właśnie - szybko tylko napomknę. temat dnia - wyższość włàczania (włanczania) nad włączaniem (włonczaniem)

a teraz kanapencja i lulu. dobranoc.

nowy rok poranek sześćdziesiąty trzeci.

kolejny raz wstaję o 8 rano. zupełnie naturalnie. podoba mi się takie budzenie. 3 godziny między pobudką, a śniadaniem. kawa. zapach mielonej mnie świetnie nastraja, dla towarzystwa rozpuszczalna. rozkoszuję się. ale nie kawą. ja piję, bo chce mi się pić. rozkoszuję się widokiem. poranek słoneczny pod każdym względem, teraz niebo zaszło chmurami.

wczoraj. ile miałem zrobić tyle zrobiłem. bonusowo T.A.U. i kolejny etap porządków na komputerze. systematyka zaczyna się rodzić. powoli, zwykle co nagle to po diable, choć ostatnio przestaję się tym przejmować. gadanie. rower (15min/7,8km/985kcal/p152).

wieczorem selekcja winylowa. jakieś stare nagrania. skrzypce, potem fogg. wygląda uroczo. z książką. facet+igła+nitka. ponoć nietypowy widok, ale zimne klucze wypadające przez dziurę w kieszeni należało ujarzmić.

piwo u D. potem hormon. piwo, wino, wódka. 23:30 w domu. mikromusic, rozmowa. [...] odpowiedzialny. nie chodzi o strach, o ucieczkę, czy obawy. przeciwnie [...]. plany na popołudnie. gorzej niż plany. misja.

do porannej kawy stockfinster, do bloga IAMX.




a teraz niedokończona kanapka, rower, itd...

dzień dobry.

środa, 3 marca 2010

nowy rok poranek sześćdziesiąty drugi.

wczoraj.

pleciugowe poprawki, szajbowanie z kompem, ogólnie nie wiem co ja tam w domu rano tyle czasu robiłem... rower (15min/7,4km/935kcal/p148), rodzice, po drodze - jakby nam było mało - przypadkowe (choć do przewidzenia) spotkanie, cukierek w kieszeni - zaskakujący i uśmiechotwórczy tak jak za każdym razem, obiadek, zdjęcie, pogaduchy, sklep dla kobiet w ciąży i znów walka z kompem.

wieczorem akademik, wafelki, dużo herbaty wliczając picie i inhalację, rozmowy o życiu, 10 sekund istotnej rozmowy z M, mapa skarbów ze świnio-wiewiórką i piratami, a na koniec pisemne wyznania i przeciągane pożegnanie.

w domu już tylko kanapki, nieokreślona w czasie ustawka z J i lulu bez muzyki, które objawia się wstawaniem w południe.

przebudzając się widziałem za oknem białe gówno, ale na szczęście teraz już się stopiło i ślad po nom zaginął...

jakby pogoda się miała dopasować do mojego nastroju to szykujcie bikini.

dziś w planach pleciuga c.d., 2create.it i piwko u D. boże dopomóż

wtorek, 2 marca 2010

nowy rok dzień sześćdziesiąty pierwszy.

dzień 61 to będzie dzień bardzo intymnego myślenia... w tym wszystkim jednak pojawiły się słowa, których co prawda nie zacytuję kropka w kropkę, ale znaczenie, dla mnie przeogromne, pozostanie to samo... zatem póki pamiętam.

nauczyłam się mówić o tym, czego nie chcę, co mi się nie podoba. teraz uczę się mówić o tym, czego bym chciała.

nowy rok poranek sześćdziesiąty pierwszy.

ja pier!@#$%^&*...

miałem szczere chęci i zasiadłem do piasta. nie na długo. chwilka pracy, dosłownie postawiłem 3 kreski... nieżyt komputera. i tak przez cały wieczór, całą noc, poranek, aż do teraz... za 2 minuty patrząc na zegarek powinienem być na seminarium, ale co ja miałbym pokazać?

dziś będzie wielkie nadrabianie zaległości. z drugiej strony los podarował mi kolejny tydzień na pracę przy tym porypanym budynku.

ale zostawmy te chwilowe frustracje na później...

wczoraj.

poranny rower 15min/7,5hm/950kcal/p153, wykład. po wykładzie ankieta sporządzona przez dziekana. anonimowa, ale poczułem misję. pytania w słusznej sprawie, odpowiedzi wprost, z nazwiskami. "pozdrawiam, plater".

sms[mam dziś wolne], odwiedziny, pożyczony czajnik, dyplomowa depresja. odwiedziny B, rower po łyku tajgera [15min/8,0km/1015kcal/p165], klejenie butów, kolacja, komputerowy blackout, walka, aż w końcu poddanie. nocna rozmowa nie tyle o innym kalibrze... po prostu inny typ broni, totalnie inna tematyka. trudna.

to wszystko jest takie nietypowe, a ja się w tym czuję tak spokojny jak nigdy.

w tym miejscu mam poczucie, że najlepiej byłoby przestać pisać. cała reszta, wszystko co się u mnie dzieje to są zwykłe pierdoły. mam ochotę porządnie się wziąć za swoje życie. dążyć do konkretnego celu, zamiast tak żyć z dnia na dzień nie wiedząc po co.

ale póki co pierdoły to główny składnik życiowej mikstury.

nocne buszowanie w lodówce, rano śniadanie z kawą, spacer na uczelnię.

i teraz siedzę, piszę, głowiąc się, jakie dalsze kroki podjąć.

cel jest, droga nieznana.

poniedziałek, 1 marca 2010

nowy rok poranek sześćdziesiąty.

rozmowa z G do późna i znów dyplom w miejscu. ale cóż, należało jej się. choćby zadzwoniła w nocy, zawsze przyjdę. dług wdzięczności i po prostu prawdziwa dobra znajomość, gdzie nie ma miejsca na "nie mam czasu".

a wracając... ostatni dzień lutego skwituję tym, że zaczynam uzależniać się od zapachu mielonej kawy nad ranem. nie ja ją piję. śniadanie jak marzenie, spełnione zachcianki, chyba najzdrowszy posiłek od kilku miesięcy. świeże bułeczki z twarogiem, szczypiorkiem i pomidorem, do tego delikatna rozpuszczalna z mlekiem i sok pomarańczowy. jedliśmy je 3 godziny.

potem deszcz, wizyta w domu, znów jedzenie, niewyjaśnione sprawy, wciąż zasysające wodę buty. wspólne zakupy, nie znajdując nowych butów spożyliśmy najdziwniejszy smakowo zestaw lodów gałkowych. całkiem niezła kompozycja. potem wygłupy, kawa w pbc, 2 tygodnie od mariackiej, dwanaście dni od urodzin.

jak coś zbyt pięknie wygląda, musi się rozpierdolić

wyznanie życiowego błędu. skazy, mającej chcąc nie chcąc wpływ na moje relacje z nowymi ludźmi.

jak coś zbyt pięknie wygląda, musi się rozpierdolić

wyleczony i czysty. najtrudniejsza spowiedź od bardzo dawna.

za oknem deszcz, w życiu wiosna. wsiadam na wciąż nie odrobiony rower i witam wszystkich w marcu dwa tysiące dziesięć.