poniedziałek, 1 marca 2010

nowy rok poranek sześćdziesiąty.

rozmowa z G do późna i znów dyplom w miejscu. ale cóż, należało jej się. choćby zadzwoniła w nocy, zawsze przyjdę. dług wdzięczności i po prostu prawdziwa dobra znajomość, gdzie nie ma miejsca na "nie mam czasu".

a wracając... ostatni dzień lutego skwituję tym, że zaczynam uzależniać się od zapachu mielonej kawy nad ranem. nie ja ją piję. śniadanie jak marzenie, spełnione zachcianki, chyba najzdrowszy posiłek od kilku miesięcy. świeże bułeczki z twarogiem, szczypiorkiem i pomidorem, do tego delikatna rozpuszczalna z mlekiem i sok pomarańczowy. jedliśmy je 3 godziny.

potem deszcz, wizyta w domu, znów jedzenie, niewyjaśnione sprawy, wciąż zasysające wodę buty. wspólne zakupy, nie znajdując nowych butów spożyliśmy najdziwniejszy smakowo zestaw lodów gałkowych. całkiem niezła kompozycja. potem wygłupy, kawa w pbc, 2 tygodnie od mariackiej, dwanaście dni od urodzin.

jak coś zbyt pięknie wygląda, musi się rozpierdolić

wyznanie życiowego błędu. skazy, mającej chcąc nie chcąc wpływ na moje relacje z nowymi ludźmi.

jak coś zbyt pięknie wygląda, musi się rozpierdolić

wyleczony i czysty. najtrudniejsza spowiedź od bardzo dawna.

za oknem deszcz, w życiu wiosna. wsiadam na wciąż nie odrobiony rower i witam wszystkich w marcu dwa tysiące dziesięć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz