pobudka o 7:02. budzik biologiczny automatycznie przestawiony na porę letnią mnie przeraża po raz kolejny. potem jakieś guzdranie się dosłownie do 16:00, ponowne guzdranie się z wyjściem z domu, gdzie miałem wrócić na 18:00 a o tej szóstej pi-em to dopiero się wygrzebałem... przynajmniej tyle dobrego, że rowerem.
spacer był fajny. inny. właściwie to w ogóle był i to jest fajne.
wieczorem znów w domu, po deszczowym rowerowaniu. złapało mnie i teraz sobie kicham. czuję, że żyję że tak powiem.
kolacyjne zakupy z lodami w roli głównej, potem jakieś pierdoły, ululanie do snu w 15 sekund i o 02:00 w domu, próbując zasnąć...
88
wstałem o 6:57. nadal nie czaję. na uczelnię i tak spóźniony, jakoś nie widzę ostatniow niczym sensu bo staje się to wszystko ulotne i zmienne. na wykład o 10:15 wychodziłem z domu o 10:15. pół godziny spóźnienia bez konsekwencji. no, może oprócz tych penskich minusów. pier-dzie-lę.
nie chce mi się tego wszystkiego pisać.
speed up plater!
oddałem pit, spacer, francuskie rogale, kwadracik w kocyku, telefon w sprawie ARTP, kolejne lulu i odwiedziny B. rozmowy o zmianach i planach.
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! ten dzień jest porypany...
w realu kolejny majonez, pasztet i nowość - papryka konserwowa. zobaczymy ile wytrzyma.
obiad, niemiła rozmowa z G i do domu.
chu......
przestaję kląć, czas na zmiany. przeraża mnie rezygnacja jaka mnie dopadła w związku z rowerem...
chcę znowu żyć, a przesilenie raczej to życie odbiera...
dobranoc, mimo że nie idę spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz