wtorek, 2 marca 2010

nowy rok poranek sześćdziesiąty pierwszy.

ja pier!@#$%^&*...

miałem szczere chęci i zasiadłem do piasta. nie na długo. chwilka pracy, dosłownie postawiłem 3 kreski... nieżyt komputera. i tak przez cały wieczór, całą noc, poranek, aż do teraz... za 2 minuty patrząc na zegarek powinienem być na seminarium, ale co ja miałbym pokazać?

dziś będzie wielkie nadrabianie zaległości. z drugiej strony los podarował mi kolejny tydzień na pracę przy tym porypanym budynku.

ale zostawmy te chwilowe frustracje na później...

wczoraj.

poranny rower 15min/7,5hm/950kcal/p153, wykład. po wykładzie ankieta sporządzona przez dziekana. anonimowa, ale poczułem misję. pytania w słusznej sprawie, odpowiedzi wprost, z nazwiskami. "pozdrawiam, plater".

sms[mam dziś wolne], odwiedziny, pożyczony czajnik, dyplomowa depresja. odwiedziny B, rower po łyku tajgera [15min/8,0km/1015kcal/p165], klejenie butów, kolacja, komputerowy blackout, walka, aż w końcu poddanie. nocna rozmowa nie tyle o innym kalibrze... po prostu inny typ broni, totalnie inna tematyka. trudna.

to wszystko jest takie nietypowe, a ja się w tym czuję tak spokojny jak nigdy.

w tym miejscu mam poczucie, że najlepiej byłoby przestać pisać. cała reszta, wszystko co się u mnie dzieje to są zwykłe pierdoły. mam ochotę porządnie się wziąć za swoje życie. dążyć do konkretnego celu, zamiast tak żyć z dnia na dzień nie wiedząc po co.

ale póki co pierdoły to główny składnik życiowej mikstury.

nocne buszowanie w lodówce, rano śniadanie z kawą, spacer na uczelnię.

i teraz siedzę, piszę, głowiąc się, jakie dalsze kroki podjąć.

cel jest, droga nieznana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz