poniedziałek, 1 lutego 2010

nowy rok dzień trzydziesty drugi.

luty. czas start, niby dopiero sesja ruszyła, ale na szczęście moje wspaniałe studia dają największy wycisk na długo przed nią.

do 4tej rano nauka. przedmiot tak irytująco nudny, że nie mogłem wytrwać w czytaniu powyżej pół godziny non stop. treść ciekawa, ale przedstawiona językiem jak język Sienkiewicza wobec dziecka z podstawówki. totalny brak adaptacji treści dla mózgu, do tego ciągłe wrażenie, że to już nie masło maślane, ale o kilka wymiarów masłowatości wyżej. hipermasło inframaślane. gdyby tak długo ubijać masło, jak była ubijana treść, którą pragnąłem przyswoić, zapewne doszłoby do mega odkrycia świata fizyki i masło osiągnęłoby masę zdolną wygenerować czarną dziurę. bylibyśmy zgubieni.

także doprawdy, jeśli ktoś potrzebuje poczuć jak boli go czytanie, to wciąż mam materiały na kompie dla wszystkich tych śmiałków, którzy się zdecydują. no proszę, pokażcie kto ma jaja.

oczywiście nudy nudami, ale w każdym zbiorze wiedzy specjalistycznej znajdzie się jakaś perełka. polecam więc zapoznać się z Prawem Webera-Fechnera dotyczącym, czego nie pamiętam słowo w słowo - zależności wrażeń od logarytmu podniety...

w końcu nie doczytałem, stwierdziłem, że pójdę spać zanim się okaże, że spędziłem kolejną noc bez snu.

na uczelnię dostałem się na godzinę przed egzaminem, jak zresztą wiele innych osób. przyczyna prosta - nie wiadomo było na którą dokładnie jest egzamin, nie wiadomo było jak będzie wyglądał, każdy miał własną wersję, więc nie opłacało się ryzykować.

na egzaminie rzeźnia. przez 45 minut przepisywałem treść dwóch króciutkich ściąg, ale tak to jest jak się siedzi (ZNOWU!) z przodu...

w końcu okazało sie też o co chodzi z ustnym egzaminem. był zaraz po pisemnym. no nie tak zaraz bo byłem 30sty na liście co oznaczało, że mogłem się tam wybrać dopiero około 18stej. na szczęście i tak miałem zamiar siedzieć z mediateką na uczelni, więc nie było najmniejszych kłopotów.

w skrócie podsumowując - egzamin zaliczony. pan dał 3, ja podziękowałem i grzecznie opuściłem jego pokój. kolejny raz się upiekło.

jutro kolejna próba zaliczenia cwaniackim sposobem, zobaczymy co z tego wyniknie. nastawiony na najgorsze, bo ileż można mieć tego wspaniałego farta, no ale statystyka też robi swoje, więc nie mówię, że nie jest to możliwe. łyl si tumaroł.

poza tym dzień jakiś taki całkiem udany. sporo roboty na wieczór, ale już przywykłem, zresztą całkiem ciekawe rzeczy zostały do wykonania w mediatece. gorzej, że mediateka to jedna z 3 rzeczy, nad którymi mam się dziś skupić.

no ale źle nie będzie, jest nowa muzyka - 2 albumy These New Puritans, których znałem jak dotąd ze wspomnianego wczoraj Orion'a i remiksu We Want War. poza tym zjadłem przeokropny obiad, więc muszę się teraz nad czymś mocno skupić, żeby o nim zapomnieć. a posmak ciężko się zabija.

tak - ja gotowałem.

---

kończąc mały pe-es - parasola dziś obchodzi swój setny wpis, więc walić tłumnie, działalność nadal kwitnie - gratulacje i oby tak dalej!

a oto czym dziś raczę moje uszy:

1 komentarz:

  1. 'jak język Sienkiewicza wobec dziecka z podstawówki'
    To dlatego, w czwartej klasie, nie mogłam przebrnąć przez "W pustyni i w puszczy"...

    Jeśli już mowa o maśle maślanym, polecam androgogikę. Już pomijam fakt, że siedzę otoczona słownikami języka polskiego, wyrazów obcych, bliskoznacznych i języka wysp kokosowych...nie mam pojęcia co autor miał na myśli, bo słowa, których używa-nie istnieją. o!

    asik.

    OdpowiedzUsuń