dzień w schemacie znanym, nielubianym - robię robię, nadchodzi siódma rano, wstaję, idę pod prysznic, czołgam się w śniegach do drukarni, ślimaczę się na autobus, wiatr zwiewa mnie do budynku uczelni. po drodze szybkie i tanie zakupy w ulubionym sklepiku, dwa pączale i tajger (BLEEE, już rzygam tym gównem, no ale cóż, co z tego, że niedobre, skoro działa)
na miejscu totalny nieogar, prezentacje, zaliczenie, wszystko w stanie półsennym, a na końcu jeszcze się udało pomóc w przyklejeniu pięciu metrowych naklejek na plansze a1. szacuken dla mnie, choć poddaję w wątpliwość, czy w ogóle to zrobiłem, mogłem mieć halucynacje.
nazajutrz udałem się do rodziców i tam spotkawszy ponownie tylko psa zasnąłem na amen. obudziłem się w jakimś zgiełku, kiedy już wszyscy wrócili. po drodze nie zdążyłem odebrać chyba z 5ciu telefonów. to co się dalej działo zostawiam bez komentarza, bo miałem tu nie pisać o rzeczach nieprzyjemnych (choć ostatnio i tak dość często gwałcę tę zasadę). w każdym razie różnica pokoleń, poglądów itd.
gdyby nie ta długa drzemka u rodziców pewnie teraz leżałbym martwy i obudził się rano, ale siła wyższa, dobre towarzystwo to moje najsilniejsze uzależnienie, więc zbieram dupę w troki, zgarniam drobniaki i udaję się do miejsca które zwie się H jak SZMATA.
pewnie coś ominąłem, ale nie mam już głowy, żeby sobie przypominać jakieś szczegóły z tego dłuuuugiego dnia. może jutro jak mnie się coś przypomnie.
a na koniec cytat dnia wg saratelki, przyznam, że genialny w treści i lekkości
tak, wiem, generalnie to życie zabija i tyle :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz