poniedziałek, 9 sierpnia 2010

"nowy rok" dzień dwieście szesnasty.

czwartek.

pączek i cynamonka na śniadanie przy dworcu, bilecik i po kilku stronach chrztu, kilku piosenkach na empetrójce z jedną słuchawką i kanapce - zawitałem na miejscu. dwa telefony, co by się rozeznać w sytuacji i pognałem "na południe" gdzie w mieszkaniu czekała na mnie żona brata mojego przyjaciela. brzmi jak tekst z romansidła, ale po prostu tam miałem miejscówkę do spania ;P

cały zmachany, idąc w południowym słońcu z pełnym bagażem dotarłem na miejsce - okolica ciekawa, ale jak się okazało przy wieczornej rozmowie - ponoć szemrana.

nawiązaliśmy szybko kontakt z M, obgadaliśmy dzień, wziąłem prysznic, dostałem rower i ruszyłem trochę się poszwędać. blisko miałem, poza tym innego miejsca nie znałem, więc zaliczyłem browar, oglądając go tym razem dokładnie z każdej strony. wart swojej nagrody, bo to chyba najpiękniejsze centrum handlowe jakie moje oka widziały.

potem rynek, gdzieś po drodze dałem się wciągnąć w rozmowę z lokalną przedstawicielką Grinpisu, pojeździłem i po kilku godzinach powrót.

wrócił mąż, w odwiedziny przyszedł P, było wesoło. kiedy pognali na rodzinną imprezę, zostałem sam z dwoma kociakami i gitarą elektryczną, toteż wieczorem wdałem się w drzemkę, czekając na powrót gospodarzy. uśpił mnie film o globalnym ociepleniu, którego z lenistwa nie chciało mi się zmienić.

kiedy R i M wrócili, zasiedliśmy wspólnie do stołu, spijając powoli trunek z kieliszków, jedząc pyszne marchwiowe ciasto i grając w owce.

potem seansik skeczy whose line is it anyway i kiedy już dobiliśmy się ostatecznie - kimono.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz