ostatnia nocka przy targach. folder wysłany na minutę przed czwartą, potem spanko i poranny stres, bo na 12:00 termin druku. jak to zwykle bywa, druk został przełożony na dzień kolejny, co było wynikiem masakrycznych opóźnień ze strony wystawców, dla których paradoksalnie wystąpienie w katalogu jest interesem, więc nie wiem dlaczego połowa tych tekstów została dostarczona po czasie... uroki projektowania poligrafii...
no ale w tej chwili, stojąc nad kompem i składając się do snu już wszystko przeszło oficjalną weryfikację i jeśli nie dojdą rano żadne spóźnione ochłapy, folderek się będzie smażył w drukarni.
ogółem rzecz biorąc dzień minął na robieniu niczego. niby kończyłem folder, ale tak na prawdę 95% czasu to było czekanie na kolejne materiały. w końcu z nudów i kuszony słoneczną pogodą olałem sprawę i wyruszyłem na rower do... donikąd. jeździłem. ot co, dla samego jeżdżenia. mogę śmiało i z lekkim szokiem powiedzieć, że nigdzie nie dojechałem. 3 godziny pedałowania żeby nigdzie nie dotrzeć.
ała... kręgosłup wygięty jak u gekona, zatem streszczam się. wieczór jako wisienka na nieudanym torcie - niezależnie co pod nią - jest najsmaczniejsza. gingersik, słodycze i wspólne słuchanie nagrania z zeszłego wieczoru.
poczuj bluesa, poczuj czekoladę. dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz